Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kiedy dotarłam na parking, tak jak chciał los, uświadomiłam sobie, że odruchowo wzięłam ze sobą kluczyki do nowego auta. Ha! Z jakiej racji miałabym przeciwstawiać się losowi? Byłam skazana na jazdę tym wozem.

Ruszyłam w stronę supermarketu, do którego dotarłam z prędkością światła. Wydawało mi, że przyzwoitość nakazuje znaleźć jakieś wady w samochodzie. Tym bardziej że, jak dotąd, żadnych nie stwierdziłam. Jechałam dalej wzdłuż Hamilton, skręciłam w stronę Burg, pokluczyłam trochę, wyjechałam z Burg i nim się zorientowałam -o kurczę – wylądowałam przed domem Morellego. Przy krawężniku stał jego pikap, w oknach było ciemno. Zmi-trężyłam jakąś minutę pod drzwiami. Myślałam o Morel-lim i żałowałam, że nie leżę obok niego w ciepłym łóżku. Do licha, może powinnam nacisnąć dzwonek i powiedzieć mu, że akurat tędy przejeżdżałam i że przyszło mi do głowy wpaść na chwilę. Co w tym złego? Jestem tylko przyjacielsko nastawiona. Uchwyciłam swoje odbicie w lusterku wstecznym. Oj. Powinnam coś zrobić z włosami. Nogi też przydałoby się ogolić. Cholera.

Okay, może to nie najlepszy pomysł, odwiedzać akurat teraz Morellego. Może powinnam najpierw pojechać do domu, żeby ogolić nogi i wygrzebać z szafy jakąś seksowną bieliznę. A może lepiej poczekać do jutra. Dwadzieścia cztery godziny, tak plus minus. Nie byłam pewna, czy tyle wytrzymam. Miał rację. Przypiliło mnie.

Zachowuj się rozsądnie! – powiedziałam sobie. Tu chodzi o prosty akt seksualny. A nie jest to coś, co wymaga natychmiastowego działania, jak na przykład atak serca. Można z tym poczekać dwadzieścia cztery godziny.

Wzięłam głęboki oddech. Dwadzieścia cztery godziny.

Czułam się znacznie lepiej. Kontrolowałam sytuację. Byłam kobietą rozsądną. Wrzuciłam bieg i ruszyłam przed siebie.

Bułka z masłem. Wytrzymam.

Dojechałam do skrzyżowania i dostrzegłam w lusterku światła jakiegoś wozu.

Niewielu ludzi mieszkających w okolicy wybierało się o takiej porze do pracy. Skręciłam na rogu, zatrzymałam się, zgasiłam światła i obserwowałam. Wóz stanął przed domem Morellego. Po kilku minutach zobaczyłam, że wysiada z niego Joe i idzie do siebie. Wóz ruszył powoli w moją stronę.

Zacisnęłam dłonie na kierownicy, by porsche nie uległ pokusie. Bałam się, że wrzuci wsteczny i pogna z powrotem pod dom Morellego. Niespełna dwadzieścia cztery godziny, powtarzałam, i moje nogi będą gładkie jak jedwab, a włosy czyste jak łza. Zaraz, zaraz! Przecież Mo-relli ma w domu prysznic i maszynkę do golenia. Po co się zgrywać? Nie ma sensu czekać.

Wrzuciłam wsteczny w chwili, gdy tamten wóz dojechał do skrzyżowania. Dostrzegłam przelotnie osobę za kierownicą i serce zamarło mi w piersi. To była Terry Gilman.

Mogę prosić o powtórzenie? Terry Gilman!

Przed oczami zamigotały mi czerwone plamy. Cholera. Ale ze mnie idiotka. Nie podejrzewałam. Myślałam, że się zmienił. Wierzyłam, że jest inny niż reszta Morellich. Ja się martwiłam o włosy na nogach, a Morelli tymczasem włóczył się z Terry Gilman i robił z nią Bóg wie co. Au! Ta myśl była jak porządny kopniak w głowę.

Patrzyłam zmrużonymi oczami za samochodem, który zjechał ze skrzyżowania i ruszył dalej. Terry mnie nie zauważyła. Zastanawiała się pewnie, jak spędzić resztę nocy. Zarżnąć na przykład czyjąś babkę.

Kogo w końcu obchodził Morelli? Mnie nie. Obchodziła mnie tylko czekolada.

Położyłam stopę na pedale gazu i ruszyłam spod krawężnika. Wszyscy z drogi. Stephanie ma porsche boxtera i potrzebuje snickersa.

Dojechałam do supermarketu w rekordowym czasie, przemknęłam przez sklep jak burza i wyszłam z pełną torbą. Hej, Morelli, spróbuj temu dorównać!

Wjechałam na parking z prędkością ponaddźwiękową, zatrzymałam się z piskiem opon, ruszyłam po schodach na gór^, popędziłam korytarzem i otworzyłam drzwi kopniakiem.

– Cholera!

Rex znieruchomiał w swoim kole i popatrzył na mnie.

– Nie przesłyszałeś się – powiedziałam. – Cholera, cholera, cholera.

Briggs usiadł na kanapie.

– Co jest, u licha? Próbuję się zdrzemnąć.

– Nie przeciągaj struny. Siedź cicho. Spojrzał na mnie z ukosa.

– Co ty masz na sobie? To jakaś nowa metoda antykoncepcji?

Chwyciłam klatkę z chomikiem i torbę ze słodyczami, zawlokłam wszystko do swojej sypialni i zatrzasnęłam drzwi. Najpierw zjadłam baton bounty, potem marsa, na końcu snickersy. Zrobiło mi się niedobrze, ale zjadłam jeszcze sezamki i czekoladę Cadbury.

– Okay, czuję się znacznie lepiej – powiedziałam, zwracając się do Reksa.

A potem wybuchnęłam płaczem.

Kiedy skończyłam, powiedziałam Keksowi, że to tylko reakcja hormonów na przedcukrzycowy przypływ insuliny, wywołany zjedzeniem tych wszystkich batonów… więc żeby się nie martwił. Położyłam się i od razu zasnęłam. Płacz potrafi człowieka kompletnie wykończyć.

Obudziłam się nazajutrz z podpuchniętymi oczami i w pieskim nastroju. Leżałam tak z dziesięć minut. Pławiłam się w swoim nieszczęściu, rozmyślając nad wyborem metody samobójstwa, postanowiłam też zapalić. Nie miałam jednak papierosów ani ochoty na jazdę do supermarketu. W każdym razie pracowałam teraz z Komandosem, przypuszczałam więc, że nie muszę się o nic martwić.

Zwlokłam się z łóżka i ruszyłam do łazienki, gdzie spojrzałam na swoje odbicie w lustrze.

– Weź się w garść, Stephanie – powiedziałam głośno. -Masz porsche i czapkę wojskową. Nie wspominając już o tym, że poszerzasz horyzonty.

Obawiałam się, że po tych wszystkich batonach poszerzyłam też sobie tyłek i że powinnam trochę poćwiczyć. Wciąż miałam na sobie spodnie od dresu, włożyłam więc koszulkę gimnastyczną i zasznurowałam adidasy.

Briggs siedział już przy komputerze, kiedy wyszłam z sypialni.

– Patrzcie, kto się zjawił… panna Słoneczko – odezwał się na mój widok. – Chryste, wyglądasz jak śmierć.

– To jeszcze nic – zapewniłam go. – Poczekaj, aż skończę biegać.

Wróciłam zlana potem i bardzo z siebie zadowolona. Stephanie Plum, kobieta panująca nad sytuacją. Pieprzyć Morellego. Pieprzyć Terry Gilman. Pieprzyć cały świat.

Na śniadanie zjadłam kanapkę z kurczakiem, potem wzięłam prysznic. Z czystej złośliwości wsadziłam puszkę z piwem pod zamrażalnik w lodówce, życzyłam Briggsowi wszystkiego najgorszego i wystartowałam swoją rakietą do Grand Union. Podróż w dwojakim celu. Po pierwsze, pogadać z Leona i Allenem, po drugie – zrobić porządne zakupy. Zaparkowałam około kilometra od sklepu, żeby nikt nie wgniótł mi drzwi. Wysiadłam i popatrzyłam na wóz. Był doskonały. Absolutnie odlotowy. Kiedy masz taki samochód, to nie przejmujesz się zbytnio, że twój chłopak szlaja się z jakąś paskudą.

Najpierw zrobiłam zakupy. Zanim się z nimi uporałam i wsadziłam je do bagażnika, otworzyli bank. We wtorek rano nie było tłoku. Nikt nie stał w holu. Dwaj kasjerzy liczyli pieniądze. Pewnie dla wprawy. Nie dostrzegłam nigdzie Leony.

Allen Shempsky pił w holu kawę, rozmawiając ze strażnikiem. Zobaczył mnie i pomachał.

– Jak śledztwo w sprawie wuja Freda? – spytał.

– Nie za dobrze. Szukam Leony.

– Ma wolne. Może ja ci pomogę.

Pogrzebałam w torbie, znalazłam czek i podałam Allenowi.

– Co byś o tym powiedział? Obejrzał go z obu stron.

– To zwykły czek.

– Widzisz w nim coś szczególnego? Przyjrzał się dokładniej.

– Nic nie widzę. A o co chodzi?

– Nie wiem. Fred miał problemy z RGC. Zamierzał pokazać ten czek w ich biurze tego dnia, kiedy zniknął. Myślę, że nie chciał zabierać ze sobą oryginału, zostawił go więc w domu.

– Przykro mi, że nie mogę ci pomóc – powiedział Shempsky. – Jeśli zechcesz go zostawić, to popytam. Wiesz, jak to jest, czasem różne osoby potrafią dostrzegać różne rzeczy.

Schowałam czek z powrotem do torby.

– Chyba go zatrzymam. Coś mi się zdaje, że ginęli przez niego ludzie.

– Poważna sprawa – przyznał Shempsky.

Ruszyłam z powrotem do samochodu, czując się nieswojo. Nie bardzo wiedziałam dlaczego. W banku nie wydarzyło się nic, co mogłoby wzbudzić mój niepokój. Nikt nie stał i nie parkował przy porsche. Rozejrzałam się wokół. Ani śladu Mokrego. I Ramireza, o ile mogłam się zorientować. A jednak uczucie niepokoju nie opuszczało mnie. Było wywołane czymś, czego sobie nie uświadamiałam. Albo przez kogoś, kto mnie obserwował. Otworzyłam samochód i spojrzałam w stronę banku, jakbym wyczuła czyjąś obecność. Shempsky. Stał pod ścianą i palił papierosa, patrząc na mnie. Jezu, teraz dla odmiany Shempsky doprowadzał mnie do gęsiej skórki. Odetchnęłam. Wyobraźnia płatała mi figle. Facet po prostu wyszedł na dymka, do cholery.

36
{"b":"101303","o":1}