Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Morelli wykręcił się od tego rytuału i siedział w swobodnej pozie na krześle, obserwując guziki przy mojej sukience.

Moglibyśmy się teraz urwać – zaproponował. – Nikt by nie zauważył.

Z wyjątkiem babki Belli. Cały czas patrzy w naszą stronę. Może się szykuje do kolejnego ataku swoim okiem.

Lubi mnie najbardziej z wszystkich wnuków – wyznał Morelli. – Jestem bezpieczny. Na mnie jej oko nie działa.

Więc twoja babka cię nie przeraża?

Tylko ty mnie przerażasz – odparł Morelli. – Zatańczymy?

To ty tańczysz?

Kiedy muszę.

Siedzieliśmy blisko siebie, stykając się kolanami. Nachylił się, ujął moją dłoń i pocałował jej wnętrze. Poczułam, jak kości w moim ciele płoną i zaczynają się roztapiać.

Usłyszałam, że zbliża się ktoś w szpilkach. Uchwyciłam kątem oka błysk złota.

Przeszkodziłam w czymś? – spytała Terry Gilman. Na wargach miała błyszczącą szminkę i odsłaniała krwiożercze, nieskazitelnie białe zęby.

Witaj, Terry – zwrócił się do niej Joe. – Co słychać?

Frankie Russo demoluje męską toaletę. Mówi coś o swojej żonie, która jadła sałatkę kartoflaną z widelca Hectora Santiago.

Chcesz, żebym z nim pogadał?

Albo go zastrzelił. Ty jeden masz tu pozwolenie na broń. Odstawia niezłą demolkę.

Morelli znów pocałował mnie w rękę.

Nie odchodź nigdzie.

Oddalili się razem, ja zaś przeżyłam chwilę zwątpienia. Wcale nie musieli pójść do męskiej toalety. To głupie, powiedziałam sobie. Joe nie jest już taki.

Pięć minut później wciąż go nie było, a ja z trudem panowałam nad ciśnieniem krwi. Moją uwagę zwrócił jakiś sygnał, dobiegający z dali. Uświadomiłam sobie z przestrachem, że słychać go całkiem blisko – to był mój telefon komórkowy, którego dźwięk tłumiła torebka.

Dzwoniła Sandy.

Jest tutaj! – powiedziała zaaferowana. – Byłam akurat z psem na spacerze, jak spojrzałam w okno Ruzicków i go zobaczyłam. Oglądał telewizję. Widać było wyraźnie, bo paliły się wszystkie światła, a pani Ruzick nigdy nie zaciąga zasłon.

Podziękowałam Sandy i zadzwoniłam do Komandosa. Nie odebrał, zostawiłam więc wiadomość na sekretarce. Spróbowałam połączyć się z jego wozem i komórką. Też nic. Zadzwoniłam na pager i zostawiłam numer swojej komórki. Stukałam palcami w stół przez pięć minut i czekałam, aż oddzwoni. Nie oddzwonił. I ani śladu Joego. Z mojej głowy zaczęły wydobywać się cieniutkie smużki dymu.

Dom Ruzicków znajdował się trzy przecznice dalej. Miałam ochotę tam pojechać i przyjrzeć się sytuacji z bliska, nie chciałam jednak porzucać w takiej chwili Joego. Żaden problem, powiedziałam sobie. Idź i go znajdź. Jest w męskiej toalecie. Spytałam kilka osób, czy nie widziały Joego. Niestety, nikt nie miał pojęcia, gdzie mogłabym go znaleźć. I wciąż nie było sygnału od Komandosa.

Teraz dymiły mi już uszy. Pomyślałam, że jeśli tak dalej pójdzie, to zacznę gwizdać jak czajnik. Czyż nie byłoby to stresujące?

Okay, zostawię mu wiadomość, postanowiłam. Miałam pióro, ale ani kawałka papieru, napisałam więc na serwetce: Zaraz wracam. Muszę zająć się NSS-em od Komandosa. Serwetkę oparłam o szklankę z drinkiem Joego i wyszłam z przyjęcia.

Pokonałam energicznym krokiem trzy przecznice i zatrzymałam się naprzeciwko domu Ruzicka, po drugiej stronie ulicy. Alphonse był u siebie, jak najbardziej realny, i oglądał telewizję. Widziałam go jak na dłoni przez okno w salonie. Nikt nigdy jeszcze nie oskarżył go o inteligencję. To samo można było powiedzieć o mnie, gdyż nie omieszkałam zabrać torebki, ale zostawiłam na przyjęciu sweter i komórkę. Teraz, stojąc bez ruchu, marzłam jak diabli. Nie ma sprawy, powiedziałam sobie. Wróć tam, weź swoje rzeczy i przyjdź tu.

Był to dobry pomysł, ale jak na złość Alphonse akurat wstał, podrapał się po brzuchu, podciągnął gacie i wyszedł z pokoju. Do diabła. Co teraz?

Znajdowałam się po drugiej stronie ulicy, przycupnięta

148 między dwoma samochodami. Miałam dobry widok na salon i fronton domu, ale nic więcej. Rozważałam właśnie to zagadnienie, kiedy usłyszałam, jak otwierają się tylne drzwi, a potem zamykają. Cholera. Wyszedł z mieszkania. Zaparkował pewnie w alejce za domem.

Przebiegłam ulicę i ukryłam się w cieniu przy bocznej ścianie. Widziałam zarys masywnej sylwetki Alphonse’a Ruzicka, zmierzającego w stronę alejki z torbą w ręku. Był oskarżony o włamanie i napad z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Liczył czterdzieści sześć lat i ważył dobrze ponad sto kilo, z czego większość mieściła się w bebechach. Miał maleńką główkę wielkości łebka od szpilki, a w niej proporcjonalnie duży mózg. Przeklęty Komandos. Gdzie on się, u diabła, podziewa?

Alphonse był już w połowie podwórza, kiedy zawołałam. Nie miałam broni. Nie miałam kajdanek. Nie miałam niczego, ale i tak zawołałam. Nic innego nie przyszło mi do głowy.

Stój! – krzyknęłam. – Agentka specjalna! Padnij na ziemię!

Alphonse nawet nie spojrzał za siebie. Rzucił się do ucieczki, przecinając pędem podwórze, zamiast kierować się w stronę alejki. Biegł, ile sił w nogach, przeszkadzał mu jednak tłusty tyłek i przepełniony piwem brzuch. W prawej dłoni kurczowo ściskał torbę. Psy szczekały, ganki rozbłyskiwały światłem, a na tyłach domów, wzdłuż całej ulicy, otwierały się gwałtownie drzwi.

Wezwać policję! – wołałam, ścigając Alphonse’a z wysoko uniesioną sukienką. – Pali się, pali się! Pomocy, pomocy!

Dotarliśmy do następnej przecznicy. Miałam go na wyciągnięcie ramion, kiedy odwrócił się i walnął mnie swoją torbą. Pękła, ale siła uderzenia zwaliła mnie z nóg. Leżałam na plecach, cała w jakichś cuchnących brudach. Alphonse wcale nie uciekał. Po prostu wynosił z domu matki śmieci.

Podniosłam się i ruszyłam za nim. Wybiegł na ulicę i pognał z powrotem w stronę domu. Wyprzedzał mnie o jakieś kilka kroków, gdy nagle wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i nakierował je na terenowego forda, który stał przy krawężniku. Usłyszałam pisk alarmu.

Stój! – wrzasnęłam. – Jesteś aresztowany! Stój, bo strzelam!

Było to głupie ostrzeżenie, ponieważ nie miałam broni. A nawet gdybym miała, to i tak bym jej nie użyła. Al-phonse spojrzał przez ramię, by zorientować się, czy mówię prawdę. To wystarczyło – stracił koordynację w tym swoim tłustym cielsku. Potknął się, a ja wpadłam na jego galaretowatą powłokę doczesną.

Oboje runęliśmy na chodnik, na którym starałam się za wszelką cenę pozostać. Alphonse usiłował wstać, ja zaś robiłam wszystko, by go utrzymać w parterze. Słyszałam w oddali zawodzenie syren i krzyki ludzi biegnących w naszą stronę. Myślałam tylko o tym, by przeciągnąć walkę do chwili, gdy nadejdzie pomoc. Klęczał, a ja kurczowo trzymałam w garści jego koszulę. Odpychał mnie jak uprzykrzonego robala.

Ty głupia cipo! – rzucił wściekle, podnosząc się z ziemi. – Nie masz żadnej broni.

Obrzucano mnie już w życiu różnymi epitetami. Ten akurat nie należał do moich ulubionych. Wczepiłam się w nogawki Alphonse’a i zbiłam go z nóg. Zdawało się, że zawisł na ułamek sekundy w powietrzu, po czym runął na chodnik z głośnym „łup”, które wstrząsnęło ziemią i osiągnęło 6,7 stopnia w skali Richtera.

Zabiję cię – wycedził, spocony i zdyszany, przygniatając mnie ciałem i chwytając za szyję. – Zaraz cię, kurwa, zabiję.

Szarpnęłam się pod nim gwałtownie i zatopiłam zęby w jego ramieniu.

Rany! – wrzasnął. – Niech to szlag! Co ty jesteś, pieprzony wampir?

Mogłabym przysiąc, że tarzaliśmy się tak po chodniku przez całe godziny, sczepieni ze sobą. On próbował mnie zabić, ja przywarłam do niego jak rzep do psiego ogona, niepomna na otoczenie i stan mojej sukienki. Bałam się, że jeśli go puszczę, to zatłucze mnie na śmierć. Byłam wykończona i pomyślałam, że to już koniec, gdy runął na mnie nagle strumień lodowatej wody.

Od razu przestaliśmy się mocować, a zaczęliśmy parskać.

Co jest? Co jest? – pytałam.

Zamrugałam i zobaczyłam wokół sporo ludzi. Byli między nimi Morelli i Komandos, dwóch policjantów w mundurach i kilku mieszkańców okolicznych domów. Plus pani Ruzick, która trzymała wielki pusty garnek.

29
{"b":"101303","o":1}