Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Działa bez pudła – wyjaśniła. – Choć zwykle polewam koty. Tu jest za dużo kotów.

Komandos uśmiechnął się, patrząc na mnie z góry.

Dobra robota, Tygrysku.

Podniosłam się z ziemi i dokonałam inspekcji własnej osoby. Żadnych złamań. Ani dziur po kulach. Żadnych ran od noża. Zrujnowany makijaż. Mokre włosy i sukienka. A na niej coś, co przypominało zupę jarzynową.

Morelli i Komandos gapili się na moje piersi i przyglądali z uśmiechem zadowolenia mokrej sukience, która lepiła mi się do skóry.

No dobra, mam cycki – rzuciłam wściekle. – Weźcie sobie na wstrzymanie.

Morelli dał mi swoją marynarkę.

Co to za zupa jarzynowa na twojej sukience?

Uderzył mnie torbą na śmieci. Morelli i Komandos znów się uśmiechali.

Nic nie mówcie – ostrzegłam ich. – I jeśli zależy wam na życiu, przestańcie się tak uśmiechać.

No dobra, zjeżdżam stąd – oświadczył Komandos. -Muszę zabrać na przejażdżkę tego biedaka.

Przedstawienie skończone – zwrócił się do gapiów Morelli.

Była wśród nich Sandy Polan. Przyjrzała się z uwagą Joemu, zachichotała i odeszła.

O co chodzi? – zwrócił się do mnie Joe. Uniosłam dłonie do góry.

Wykombinuj.

Kiedy wsiedliśmy do jego pikapa, zamieniłam marynarkę na sweter.

A tak z ciekawości, jak długo stałeś i gapiłeś się na moje zapasy z Ruzicttiem?

Niezbyt długo. Minutę czy dwie.

A Komandos?

Tak samo.

Mogliście się włączyć i mi pomóc.

Próbowaliśmy, szczerze mówiąc. Ale byliście tak scze-pieni, że nie daliśmy rady. Zresztą szło ci całkiem nieźle.

Skąd wiedziałeś, gdzie jestem?

Rozmawiałem z Komandosem. Zadzwonił na twoją komórkę.

Popatrzyłam na sukienkę. Była najprawdopodobniej do wyrzucenia. Dobrze, że nie włożyłam tej małej czarnej.

Gdzie się podziewałeś? Poszłam do męskiej toalety i nie zastałam tam żywego ducha.

Frankie potrzebował świeżego powietrza – wyjaśnił Morelli. Zatrzymał się na światłach i zerknął na mnie. -Co cię opętało, żeby ścigać w taki sposób Alphonse’a? Byłaś nieuzbrojona.

Nie chodziło o polowanie na Ruzicka. Fakt, nie był to najmądrzejszy pomysł. Ale nie tak głupi jak łażenie po ulicy bez towarzystwa i spluwy, kiedy w pobliżu mógł czaić się Ramirez.

Morelli postawił wóz na parkingu i odprowadził mnie do mieszkania. Potem oparł mnie o drzwi i pocałował delikatnie w usta.

Mogę wejść?

Mam ziarenka kawy we włosach. I Randy’ego Briggsa w mieszkaniu.

Rzeczywiście – przyznał Morelli. – Swojsko pachniesz.

Nie wiem, czy zdobędę się dziś na romantyczny nastrój.

Nie musimy być romantyczni – powiedział Morelli. -Może po prostu zafundujemy sobie nieprzyzwoity seks.

Wzniosłam oczy ku górze.

Morelli znów mnie pocałował. Tym razem był to pocałunek na dobranoc.

Zadzwoń, jak będziesz miała ochotę – rzucił na odchodnym.

Ochotę na co? – spytałam. Jakbym nie wiedziała.

Na cokolwiek.

Weszłam do mieszkania i ominęłam na palcach Briggsa, który spał na mojej kanapie.

W niedzielę rano obudził mnie deszcz. Bębnił monotonnie o schody pożarowe, stukał w okno. Odsunęłam zasłony, a wtedy przyszło mi do głowy jedno słowo -ohyda. Świat był szary. Poza parkingiem w ogóle nie istniał. Spojrzałam na łóżko. Wyglądało kusząco. Mogłam wpełznąć do niego i zaczekać, aż przestanie padać, albo świat przestanie istnieć, albo zjawi się ktoś z torbą pączków.

Niestety, bałam się, że jeśli wrócę do łóżka, to zacznę robić bilans swego życia. A moje życie nie wyglądało różowo. Sprawa, która zabierała mi najwięcej czasu i energii, nie mogła przynieść korzyści, choć byłam zdecydowana odnaleźć Freda, żywego czy martwego. Sprawy, które zlecał mi Komandos, też nie wypalały. A fach łow-czyni nagród był jednym wielkim fiaskiem. Gdybym zaczęła poważnie zastanawiać się nad swoim życiem, mogłabym dojść do wniosku, że powinnam wyjść z domu i poszukać sobie prawdziwej roboty. Takiej, która wymaga wkładania rajstop i pozytywnego nastawienia.

Co gorsza, mogłabym zacząć myśleć o Morellim i o tym, jaką byłam idiotką, nie zapraszając go na noc do domu. I jeszcze gorzej – mogłabym pomyśleć o Komandosie, a tego nie chciałam za żadne skarby świata!

I wtedy przypomniałam sobie, dlaczego nie zaprosiłam Morellego do mieszkania. Briggs. Zamknęłam oczy. Oby to był tylko zły sen.

Łup, łup, łup – prosto w moje drzwi.

Hej! – wydarł się Briggs. – Nie masz ani odrobiny kawy. Jak mam pracować bez kawy? Wesz, która godzina, śpiąca królewno? Co z tobą, przesypiasz cały dzień? Nic dziwnego, że nie stać cię na kawałek jedzenia w tej piekielnej dziurze.

Ubrałam się i weszłam do salonu.

Posłuchaj, maluchu, za kogo się, do cholery, uważasz?

Za faceta, który poda twój tyłek do sądu. Ot co.

Daj mi trochę czasu, a zobaczysz, jak cię znienawidzę.

Jezu, i to akurat wtedy, kiedy zacząłem wierzyć, że jesteś bratnią duszą.

Posłałam mu pogardliwe spojrzenie, zapięłam na zamek błyskawiczny kurtkę przeciwdeszczową i złapałam torbę.

Jaką kawę lubisz?

Czarną. W ogromnych ilościach.

Pobiegłam w strugach deszczu do buicka i pojechałam do Giovichinniego. Sklep miał fronton z czerwonej cegły i był wciśnięty między inne lokale usługowe. Po obu stronach stały jednopiętrowe budynki. Giovichinni szczycił się dwoma kondygnacjami, ale ta górna nie była specjalnie wykorzystywana. Magazyn i biuro. Podjechałam do najbliższej przecznicy i skręciłam w alejkę, która biegła za sklepem. Na tyłach elewacja też była z cegły, podobnie jak fronton. Na końcu podwórza znajdował się brudny parking dla wozów dostawczych. Dwa domy dalej ulokowała się agencja nieruchomości. Boczną ścianę otynkowano i pomalowano na beżowo. A drzwi wychodziły akurat na niewielki asfaltowy placyk.

Załóżmy więc, że skąpy Fred zawozi pod osłoną nocy torbę z liśćmi do sklepu Giovichinniego. Parkuje i wyłącza światła. Nie chce, by go przyłapano. Wyciąga z wozu worki i słyszy nadjeżdżający samochód. Co robi? Chowa się. I być może widzi, jak ktoś podchodzi i zostawia worek ze śmieciami za agencją nieruchomości.

A potem? Nie wiedziałam. Musiałam jeszcze przemyśleć to „potem”.

Następnym przystankiem na mojej trasie był sklep wielobranżowy, wreszcie dom, tam zaś kawa dla mnie i Briggsa, do tego pudełko pączków z polewą czekoladową… Jeśli chciałam znosić Briggsa, potrzebowałam pączków.

Zrzuciłam mokrą kurtkę i usadowiłam się przy stole jadalnym z kawą, pączkami i bloczkiem kartek, starając się za wszelką cenę zignorować fakt, że kanapę zajmuje jakiś mężczyzna i pisze na komputerze. Sporządziłam listę znanych mi faktów, dotyczących zniknięcia Freda. Nie było już wątpliwości, że fotografie odgrywały bardzo dużą rolę. Kiedy lista była skończona, zamknęłam się w sypialni i oglądałam kreskówki w telewizji. Przesiedziałam tak do lunchu. Nie miałam ochoty na resztki pieczeni jagnięcej, skończyłam więc pączki.

Jezu – zdumiał się Briggs. – Zawsze się tak odżywiasz? Nie słyszałaś o podstawowych grupach pokarmowych? Nic dziwnego, że musisz nosić te „romantyczne” sukienki.

Wycofałam się do sypialni i ucięłam sobie drzemkę. Ocknęłam się wystraszona, gdy zadzwonił telefon.

Chciałam się upewnić, że przyjedziesz i zabierzesz mnie wieczorem na czuwanie przy zwłokach Lipinskiego -powiedziała babka.

Zwłoki Lipinskiego. Boże. Wcale nie miałam ochoty jechać w deszczu, żeby oglądać martwego faceta.

A Harriet Schnable? – podsunęłam. – Może Harriet by cię zawiozła.

Nawalił jej samochód.

Effie Reeder?

Effie zmarła.

Och! Nie wiedziałam.

Prawie wszyscy, których znam, nie żyją – dodała babka. – Banda mięczaków.

Okay, zawiozę cię.

Dobrze. Matka mówi, żebyś wpadła na kolację.

Przemknęłam przez salon, ale nim zdołałam dotrzeć do drzwi, Briggs był na nogach.

Hej, dokąd to? – spytał.

Wychodzę.

A dokładnie?

Do moich rodziców.

Założę się, że na kolację. Jezu, to niewiarygodne. Chcesz mnie tu zostawić z pustą lodówką, a sama leziesz do rodziców na wyżerkę.

30
{"b":"101303","o":1}