Литмир - Электронная Библиотека

– Nie mam pojęcia – odparła rozbawiona. – A co z tobą? Jak spędziłeś dzień?

– Nie poszedłem do sklepu, wziąłem sobie wolne i wałęsałem się po plaży.

– Mam nadzieję, że marząc o mnie?

Usłyszał ironię w jej głosie.

– Tęskniłem dziś za tobą.

– Nie widzieliśmy się dopiero kilka dni – przypomniała łagodnie.

– Wiem. Skoro już o tym mówimy, kiedy znowu się zobaczymy?

Teresa siedziała przy stole w jadalni i patrzyła na kalendarz.

– Myślałam, że mógłbyś przyjechać za trzy tygodnie? Kevin wyjeżdża na obóz sportowy. Dzięki temu spędzilibyśmy trochę czasu sami.

– Nie mogłabyś znowu mnie odwiedzić?

– Byłoby lepiej, gdybyś przyjechał do Bostonu, bo zaczyna mi brakować urlopu. Jakoś sobie ułożę plan zajęć na czas twojego pobytu. Poza tym uważam, że już najwyższy czas, abyś wybrał się poza granice Karoliny Północnej. Musisz zobaczyć, co może zaproponować ci reszta kraju.

Słuchał jej głosu i wpatrywał się w fotografię Catherine stojącą na nocnym stoliku. Po chwil powiedział:

– Tak, chyba tak…

– Nie wydajesz się zbyt przekonany.

– Jestem pewny.

– Czy chodzi jeszcze o coś?

– Nie.

Umilkła.

– Naprawdę dobrze się czujesz, Garrett?

Garrett potrzebował kilku dni i kilkunastu rozmów telefonicznych z Teresą, aby odzyskać dobre samopoczucie. Czasem dzwonił do niej późno w nocy tylko po to, żeby usłyszeć jej głos.

– Hej – mówił do słuchawki – to znowu ja.

– Cześć, Garrett, co tam? – odzywała się sennym głosem.

– Nic wielkiego. Chciałem tylko powiedzieć ci dobranoc, zanim pójdziesz spać.

– Już śpię.

– Która godzina?

Zerknęła na zegarek.

– Dochodzi północ.

– Dlaczego nie śpisz? Już dawno powinnaś spać – żartował, potem pozwalał jej odłożyć słuchawkę.

Czasami, kiedy nie mógł spać, rozpamiętywał tydzień spędzony z Teresą, przypominał sobie dotyk jej skóry i ogarniało go pragnienie wzięcia jej w ramiona.

Gdy wchodził do sypialni i patrzył na fotografię Catherine stojącą na nocnym stoliku, wracało wyraźne wspomnienie snu.

Tamten sen wciąż go niepokoił. Jeszcze nie tak dawno napisałby list do Catherine, zabrałby „Happenstance” w to samo miejsce, do którego dotarli po raz pierwszy po skończeniu renowacji łodzi, włożyłby kartkę do butelki i wrzucił do morza.

Teraz nie mógł tego zrobić. Siadał do pisania, ale w głowie miał pustkę. Na siłę przywołał wspomnienie.

– To ci dopiero niespodzianka – powiedział Garrett, wskazując talerz, na który Catherine nakładała sobie porcję szpinaku.

Obojętnie wzruszyła ramionami.

– Co w tym złego, że mam ochotę na szpinak?

– Nie ma w tym nic złego – odparł. – Tyle że jesz go trzeci raz w tym tygodniu.

– Wiem. Smakuje mi. Nie wiem, dlaczego.

– Jeśli będziesz jadła go w takich ilościach, zamienisz się w królika.

Roześmiała się i polała szpinak sosem.

– Za to ty w rekina – stwierdziła, patrząc na jego talerz – jeśli będziesz jadł w takiej ilości owoce morza.

– Jestem rekinem – powiedział, unosząc brwi.

– Możesz sobie być rekinem, ale jak będziesz ze mnie pokpiwał, to nigdy nie dam ci szansy na udowodnienie mi tego.

Uśmiechnął się do niej.

– Może udowodnię ci to w ten weekend?

– Kiedy? W ten weekend pracujesz.

– Nie w ten weekend. Możesz, mi wierzyć lub nie, ale zmieniłem swoje plany tak, żebyśmy mogli spędzić razem trochę czasu. Już od bardzo dawna nie mieliśmy dla siebie całego dnia.

– Coś zaplanowałeś?

– Sam nie wiem. Może żagle, może co innego. Cokolwiek zechcesz.

Wybuchnęła śmiechem.

– Ja miałam wielkie plany. Wypad do Paryża po zakupy, szybkie safari lub nawet dwa… ale chyba mogę coś zmienić.

– Zatem jesteśmy umówieni na randkę.

Dni mijały i wspomnienie snu zaczęło blednąc. Każda rozmowa z Teresą zbliżała go do niej, pogłębiała jego uczucie. Parę razy pogadał z Kevinem, który z entuzjazmem wyrażał się o obecności Garretta w życiu matki. Gorąco i wysoka wilgotność sierpniowego powietrza sprawiały, że czas płynął wolniej niż zwykle. Garrett starał się wypełnić go pracą i nie rozmyślać nad skomplikowaną sytuacją, w jakiej się znalazł.

Dwa tygodnie później, na kilka dni przed planowaną podróżą do Bostonu, Garrett gotował w kuchni, gdy rozległ się dzwonek telefonu.

– Cześć, nieznajomy – usłyszał głos Teresy – masz chwilkę?

– Zawsze mam chwilkę na rozmowę z tobą.

– Dzwoniłam, żeby sprawdzić, o której przylatujesz. Nie byłeś pewien, gdy ostatnio rozmawialiśmy.

– Zaczekaj – poprosił i poszukał w szufladzie rozkładu lotów. – Mam. Będę w Bostonie kilka minut po pierwszej.

– Świetnie się składa. Odwożę Kevina kilka godzin wcześniej, więc będę miała trochę czasu na doprowadzenie mieszkania do porządku.

– Będziesz sprzątać dla mnie?

– Pełna obsługa. Mam nawet zamiar odkurzyć.

– Czuję się zaszczycony.

– Powinieneś. Robię to tylko dla ciebie i moich rodziców.

– Czy mam zabrać ze sobą białe rękawiczki, aby upewnić się, że wszystko zostało zrobione jak należy?

– Jeśli to zrobisz, nie dożyjesz wieczoru.

Roześmiał się i zmienił temat.

– Nie mogę się doczekać naszego spotkania – wyznał szczerze. – Te trzy tygodnie były dla mnie o wiele gorsze niż poprzednie dwa.

– Wiem. To dało się zauważyć w twoim głosie. Przez kilka dni byłeś naprawdę przygnębiony… zaczęłam się o ciebie martwić.

Zastanawiał się, czy domyślała się przyczyn jego złego nastroju.

– Byłem, ale to już minęło. Jestem nawet spakowany.

– Mam nadzieję, że nie zabrałeś ze sobą niepotrzebnych rzeczy.

– Jak na przykład?

– Jak… bo ja wiem… piżama.

Roześmiał się.

– Nie mam piżamy.

– To dobrze, bo nawet gdybyś miał, to byś jej nie potrzebował.

Trzy dni później Garrett przyleciał do Bostonu.

Teresa odebrała go z lotniska i pokazała miasto. Zjedli lunch w „Faneuil Hali”, popatrzyli na motorówki pływające po Charles River i na chwilę wstąpili na campus przy Harvardzie. Przez cały dzień trzymali się za ręce, ciesząc się swoim towarzystwem.

Wielokrotnie Garrett zastanawiał się, dlaczego ostatnie trzy tygodnie okazały się dla niego takie trudne. Wiedział, że winę za to ponosił częściowo sen, który wywołał niepokój. Przy Teresie strach znikał. Za każdym razem, gdy roześmiała się lub ścisnęła go za rękę, Garrett utwierdzał się w swoim uczuciu, które narodziło się w Wilmington.

Pod wieczór zrobiło się chłodniej. Słońce schowało się za wierzchołki drzew. Zatrzymali się w meksykańskim barze i wzięli trochę jedzenia na wynos. W mieszkaniu Teresy rozsiedli się w saloniku. Paliły się tylko świece. Garrett rozejrzał się wokół siebie.

– Masz ładne mieszkanie – zauważył, zabierając się do fasoli i tortilli. – Nie wiem, dlaczego sądziłem, że będzie trochę mniejsze. Jest tu więcej miejsca niż w moim domu.

– Chyba nie, ale dzięki. Jest naprawdę wygodne.

– Bo restauracje są blisko?

– Właśnie. Wcale nie żartowałam, kiedy mówiłam ci, że nie lubię gotować. Nie jestem Marthą Stewart.

– Kim?

– Nieważne.

Docierały do nich z ulicy wyraźne odgłosy wielkomiejskiego ruchu: pisk hamulców, klaksony.

– Zawsze jest tak?

Skinęła głową w stronę okna.

– Piątkowe i sobotnie noce są najgorsze. Po pewnym czasie się przyzwyczajasz.

W tym momencie w odgłosy miasta wdarła się syrena jadącej na sygnale karetki.

– Mogłabyś włączyć jakąś muzykę? – poprosił Garrett.

– Jasne. Jaki rodzaj muzyki lubisz?

– Lubię oba rodzaje – powiedział, zawieszając dramatycznie głos – country i western.

Roześmiała się.

– Niestety, nie mam nic z tego.

Pokręcił głową, zadowolony z własnego żartu.

– To bardzo stary tekst. Niezbyt śmieszny, ale od lat czekałem na taką okazję.

– Jako dziecko oglądałeś „Bonanzę”?

Teraz on się roześmiał.

– Wracam do pytania. Jaką muzykę lubisz?

– Wszystko, co masz.

43
{"b":"101275","o":1}