Pod swoim nazwiskiem wypisała cele, które powinny nam przyświecać w trakcie nauki. Pierwsze miejsce zajmowała „wiara w samego siebie”, drugie „samoświadomość”, trzecie „samospełnienie”. Panna Garber była specjalistka od wszystkich rzeczy zaczynających się na „samo”, co naprawdę lokowała ją w czołówce, jeśli chodzi o psychoterapie, chociaż prawdopodobnie nie zdawała sobie wówczas z tego sprawy. Była w tej dziedzinie pionierem. Może miało to coś wspólnego z jej wyglądem, może próbowała po prostu bardziej siebie polubić.
Ale zaczynam popadać w dygresje.
Dopiero po rozpoczęciu zajęć zauważyłem coś niezwykłego. Chociaż nasza szkoła nie była duża, wiedziałem dobrze, że proporcje młodzieży męskiej i żeńskiej są raczej wyrównane i dlatego zdziwiło mnie, że co najmniej dziewięćdziesiąt procent obecnych w klasie to dziewczęta. Oprócz mnie był tam tylko jeden chłopak, co wydawało się mi w pierwszej chwili czymś pozytywnym i na moment zalała mnie fala szczęścia. Miałem ochotę zakomunikować całemu światu: „Patrzcie, oto nadchodzę”. Dziewczyny, dziewczyny, powtarzałem w duchu. Same dziewczyny i żadnych sprawdzianów.
Cóż, nie okazałem się w tym względzie zbyt przewidujący.
Panna Garber zaczęła nawijać o bożonarodzeniowej sztuce i poinformowała wszystkich, że w tym roku aniołem będzie Jamie Sullivan. W tym momencie zaczęła klaskać – ona również należała do kościoła baptystów i wiele osób uważało, że w pewien romantyczny sposób zagięła nawet parol na Hegberta. Pamiętam, że kiedy pierwszy raz o tym usłyszałem, przyszło mi na myśl, jak to dobrze, że oboje są zbyt starzy, żeby mieć dzieci. Wyobrażacie sobie: piegi i przezroczysta skóra? Na sama myśl o czymś takim ludzi przechodziły ciarki, lecz oczywiście nikt nic nie mówił, przynajmniej nie w obecności panny Garber i Hegberta. Plotka to jedno, ale złośliwa plotka to co innego i nawet w szkole średniej nie byliśmy tacy podli.
Panna Garber dalej klaskała, przez chwile zupełnie sama, aż w końcu wszyscy do niej dołączyliśmy, ponieważ stało się jasne, że tego właśnie od nas oczekuje.
– Wstań, Jamie – powiedziała.
Jamie wstała i obróciła się dookoła, a panna Garber zaczęła klaskać jeszcze mocniej, jakby miała przed sobą prawdziwą gwiazdę filmową.
Jamie Sullivan była całkiem miłą dziewczyną. Naprawdę. Beaufort był tak małym miasteczkiem, że mieliśmy tylko jedna szkołę podstawową, a w związku z czym chodziliśmy przez cały czas do tej samej klasy i skłamałbym, mówiąc, że nigdy nie zamieniłem z nią ani słowa. Kiedyś w drugiej klasie przez cały rok siedziałem tuż obok niej, kilka razy rozmawialiśmy, ale to oczywiście nie oznacza, że nawet wówczas spędzałem z nią dużo czasu. To, z kim widywałem się w szkole, to jedno – natomiast to, z kim widywałem się po szkole, to była zupełnie inna sprawa i Jamie nigdy nie należała do grona moich znajomych.
Nie chodzi o to, że była nieatrakcyjna: nie zrozumcie mnie źle. Nie była szkaradna czy coś w tym rodzaju. Urodę na szczęście odziedziczyła po matce, która, sądząc po widzianych przeze mnie zdjęciach, nie była taka brzydka, zwłaszcza kiedy się zważy, za kogo w końcu wyszła za mąż. Ale Jamie nie posiadała cech, które uważałem za atrakcyjne. Chociaż miała szczupłą sylwetkę, włosy koloru miodu i łagodne, błękitne oczy, wyglądała przeważnie jakoś tak zwyczajnie – i to pod warunkiem, że się ją w ogóle zauważało. Nie dbała specjalnie o wygląd zewnętrzny, ponieważ zwracała przede wszystkim uwagę na tak zwane „piękno duchowe” i przypuszczam, że częściowa dlatego tak właśnie wyglądała. Odkąd ją znałem – a było to, pamiętajcie, kawał czasu – zawsze nosiła włosy związane w ciasny kok, niczym stara panna, i nigdy nie robiła sobie makijażu. W połączeniu z brązowym pulowerem i plisowaną spódniczką, które zawsze nosiła, wyglądała, jakby wybierała się na rozmowę w sprawie pracy w bibliotece. Uważaliśmy, że to tylko chwilowe i że w końcu z tego wyrośnie, ale tak się nie stało. Przez pierwsze trzy lata szkoły średniej w ogóle się nie zmieniła. Zmieniły się tylko rozmiary jej ubrań.
Jej inność nie polegała wyłącznie na tym, jak wyglądała; chodziło również o to, jak się zachowywała. Jamie nie przesiadywała w barze „U Cecila”, nie chodziła na nocne pogaduszki do swoich koleżanek i wiedziałem na pewno, że nigdy nie miała chłopaka. Stary Hegbert skonałby pewnie na zawał serce, gdyby ją ktoś poderwał. Ale nawet gdyby jakimś dziwnym trafem na to pozwolił, i tak nie miałoby to większego znaczenia. Jamie nosiła ze sobą wszędzie Biblię i już to jedno mogło wystraszyć, gdyby kogoś nie odstraszył wcześniej jej wygląd oraz sam Hegbert. Jeśli o mnie chodzi lubiłem Biblię tak samo jak każdy nastolatek, ale Jamie fascynowała się nią w sposób, który wydawał mi się kompletnie niezrozumiały. Nie tylko zapisywała się każdego sierpnia do wakacyjnej szkółki biblijnej, lecz również czytała Biblię podczas każdej długiej przerwy. Moim zdaniem to nie było normalne, nawet w przypadku córki pastora. Jakkolwiek by na to patrzeć, lektura listów świętego Pawła do Efezjan nie może być nawet w przybliżeniu tak przyjemna jak flirtowanie.
Jamie nie poprzestawała na tym. Z powodu tego rozczytywania się w Biblii, a może również pod wpływem Hegberta doszła do wniosku, iż trzeba pomagać innym, i to właśnie przez cały czas robiła. Wiem, że udzielała się społecznie w sierocińcu Morehead City, ale to jej nie wystarczało. Zawsze zbierała pieniądze na ten lub inny cel, pomagając wszystkim, poczynając od skautów po indiańskie księżniczki, i wiem, że w wieku czternastu lat poświeciła część wakacji, żeby odmalować z zewnątrz dom sąsiada staruszka. Jamie była dziewczyną, która z własnej inicjatywy mogła wyplewić grządki w czyimś ogrodzie albo zatrzymać ruch, żeby małe dzieci mogły przejść na druga stronę ulicy. Mogła kupić sierotom za soje kieszonkowe piłkę do kosza albo wrzucić po prostu pieniądze do kościelnej puszki w niedziele. Była, innymi słowy, dziewczyną, przy której wszyscy pozostali wydawali się gorsi, i za każdym razem, gdy spoglądała w moją stroną, nie mogłem opanować poczucia winy, choć przecież nie zrobiłem noc złego.
Nie ograniczała swoich dobrych uczynków wyłącznie do ludzi. jeśli trafiła na przykład na jakieś ranne zwierzę, również próbowała mu pomóc. Oposy, wiewiórki, psy, koty, żaby… nie miało dla niej znaczenia, jakie to zwierze. Weterynarz, doktor Rawlings, znał ją z widzenia i potrząsał głową za każdym razem, gdy podchodziła do drzwi, niosąc tekturowe pudełko z kolejnym stworzeniem. Zdejmował okulary i wycierał je chusteczką, a Jamie wyjaśniała, jak znalazła biednego zwierzaka i co mu się stało.
– Przejechał go samochód, doktorze Rawlings. Myślę, że Pan Bóg chciał, żebym go znalazła i spróbowała uratować. Pomoże mi pan, prawda?
Według Jamie wszystko stanowiło część Bożego planu. To kolejna sprawa. Zawsze napomykała o Bożych zmysłach, bez względu na to, na jaki temat się z nią rozmawiało. Odwołany z powodu deszczu mecz baseballu? Widocznie Pan Bóg nie chciał dopuścić, żeby stało się coś gorszego. Niespodziewany sprawdzian z trygonometrii, który oblała cała klasa? Widocznie Pan Bóg chciał poddać nas próbie. Tak czy inaczej, wiecie, o co mi chodzi.
No i była jeszcze cała ta historia z Hegbertem, która wcale nie ułatwiała jej życia. Rola córki pastora nie może być łatwa, ona jednak zachowywała się, jakby to była najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem i w dodatku wielkie szczęście. Tak właśnie to określała: „Jakie to szczęście mieć takiego ojca jak mój”. Kiedy to mówiła, mogliśmy tylko potrząsać głowami i zastanawiać się, z jakiej spadła planety.
Abstrahując od tych innych spraw, najbardziej doprowadzało mnie u niej do szału, że była zawsze taka cholernie pogodna, bez względu na to, co się wokół niej działo. Przysięgam, ta dziewczyna nigdy nie powiedziała złego słowa o niczym i o nikim, nawet o tych z nas, którzy wcale nie byli dla niej mili. Idąc ulicą nuciła sobie coś pod nosem i machała do obcych ludzi jadących samochodami. Czasami, widząc przechodzącą obok ich domu Jamie, kobiety wybiegały i zapraszały ją na chleb z dyni, jeśli go akurat piekły, albo na lemoniadę, jeśli słońce było w zenicie. Miało się wrażeniem, że uwielbiają ję wszyscy dorośli obywatele miasteczka.