Литмир - Электронная Библиотека

Głos starego zdradził, jak bliskie jest mu jego dzieło.

– Dziesięć lat szukałem odpowiednich stopów na łożyska, odlałem setki kół zamachowych, zanim trafiłem na idealne. Dzięki temu śruba poruszająca statek może wykorzystywać energię zmagazynowaną w kole przez cztery godziny, a to wystarcza do przepłynięcia prawie sześćdziesięciu kilometrów.

– Ależ parametry barek są o wiele niższe?!

– Niby tak. Ale ten okręcik jest mały i nawet nie był wypróbowany na dłuższym odcinku. Tutaj konieczna jest pewność, że większy model nie zawiedzie. Pytano już mnie o to. Odpowiedziałem, że trzeba prób.

Uniósł rękę i wyliczył na palcach.

– Należy zbudować chociaż półprzemysłową linię do otrzymywania gazoliny, gdyż technologię, którą się posługuję, sam uważam za chałupniczą. Trzeba też skonstruować parę większych jednostek. Niestety, to ich zniechęciło. W orzeczeniu, jakie dostałem od Komisji Rozwoju, była uwaga, że barki parowe są wystarczająco dobre, a mój pomysł nie gwarantuje uzyskania lepszych wyników.

Zgarbił się. Przed nimi leżał ocean. Para mew ze skrzeczeniem zbliżyła się do łodzi, ale nie czując zapachu ryb, zawiedziona poleciała gdzie indziej szukać szczęścia. Stary mocniej ścisnął ster.

– Niech pan uważa, zaczynają się fale.

– Będzie kołysać? – spytał Jan chwytając się poręczy.

Stary pokręcił głową.

– Bynajmniej. Dzięki kołu zamachowemu łódź jest praktycznie niewywracalna, ale za to bardzo twardo chodzi na fali.

Rzeczywiście. Dziób brutalnie wszedł w niewielki wał wody, prawie nie unosząc się ku górze. Łódź zadrżała. Następna fala i ponownie żołądek skoczył Janowi do gardła.

– Jest bardzo solidna – uspokajająco powiedział stary. – Niech pan się nie martwi. Poza tym na rzece nie będzie fal.

Jan na wszelki wypadek zamknął drzwi kabiny i zdążył się uchwycić poręczy przed następnym podrygiem.

– Wszystko w porządku – zawołał. – Pozwoli pan, że za parę minut spróbuję posterować. Muszę się przecież nauczyć.

Stary uśmiechnął się pod nosem i jeszcze bardziej zwiększył prędkość.

Za oknem potrząsały gałęziami stare dęby. Świeżo wykrochmalone prześcieradło było trochę zbyt szorstkie, na szczęście mógł spać bez kołdry. Skrzypnęły drzwi.

– Pewnie Inga, pomyślał.

Matka trzymała w ręku lampę naftową. Żółte światło rozświetlało twarz od wewnątrz. Podciągnął nogi, aby mogła usiąść.

– Jutro odpływasz. Pamiętam, jak trzydzieści lat temu twój ojciec wyruszał na wyprawę.

Mówiła cichym, drewnianym głosem sześćdziesięcioletniej kobiety. – Odpływał o tej samej porze roku co ty. Miał pięciu przyjaciół. Wszyscy znali historię Egona Trusta i przez parę lat dojrzewała w nich decyzja. Pnie, które pewnego dnia spłynęły rzeką, przyspieszyły wyprawę. Lecz ich było sześciu, a ty płyniesz sam.

Umilkła. Cień poręczy łóżka przecinał ją wzdłuż torsu i szyi sprawiając wrażenie, że siwa głowa wyrasta z niczego, tak samo jak dłoń, którą poprawiała włosy.

– W urzędzie geografii mówiono mi co innego.

Zawieszone w próżni usta uśmiechnęły się do tych słów.

– Oni nie mają o niczym pojęcia. To ich przerasta. Sądzili, że twój ojciec wyruszył tylko i wyłącznie po nasiona krybintu. Lecz on wiedział, po co płynie. Dusiła go nasza samowystarczalność i hermetyczność. Chciał się upewnić. Dopiero po powrocie uwierzył, że płynął tylko po krybint.

– Dlaczego teraz mi o tym mówisz?

– Wcześniej byś nie zrozumiał.

Schyliła się, aby podkręcić płomień lampy.

– Ludzie z naszego miasta są tchórzami. Boją się nowości. Twój ojciec twierdził, że to kwestia przyzwyczajenia. Pomyśl. Na wyprawę po drewno krybintowe mogli popłynąć tylko tacy jak on i jego przyjaciele. Nikt inny by się nie odważył. Ja do dzisiaj sądzę, że pnie dlatego przypłynęły, iż oni byli gotowi do działania. Jeśliby tak się nie stało, to z pewnością znaleźliby inny powód.

Milczeli.

– Mamo! Co się stało ojcu tam, w górze rzeki?

Zaśmiała się jakoś tak żałośnie.

– Nie wiem. Ojciec nic nie mówił. Opowiadał tylko o tym, jak znaleźli drzewa.

Kiwnął głową, jakby takiej odpowiedzi oczekiwał.

– Powiedz, co ojciec mówił o naszym mieście, o naszym życiu, jak on je widział?

Żachnęła się.

– Nie mogę.

– Dlaczego?

– Sama w to nie wierzę, jestem za słaba.

– Przecież mówiłaś?!

– Mówiłam to, co pamiętam. Nic więcej. Ja tego nie czuję, ja mam tylko w pamięci.

Znów musiała podkręcić knot.

– Chciałabym, abyś spróbował być takim jak on. Zapamiętaj! Można żyć inaczej niż my, ale sama nie wiem, jak to możliwe.

Krąg światła lampy uniósł się w górę.

– Śpij dobrze – powiedziała i cicho zamknęła drzwi za sobą.

Jeszcze parę razy skrzypnęły deski podłogi, lecz i to umilkło. Obrócił się na brzuch chowając twarz w pościeli. Po raz pierwszy poczuł zniechęcenie i strach przed tym, co go czeka. Strach czysty, nieukierunkowany, a przez to jeszcze bardziej bezlitosny.

Płynął drugi dzień. Właściciel łodzi dał mu trzy beczki gazoliny, prawie całą ilość, jaką wydestylował w ostatnich latach. Żywności zakupił na kilka miesięcy. Wszystko w puszkach, takich jakie mają w kopalniach, łatwe do przechowywania i niepsujące się. Razem z nim płynęło pięć osób. Byli to górnicy z położonej najbardziej na północ kopalni. Chorowali w mieście i spóźnili się na odpływającą parę dni wcześniej barkę. W zarządzie portu proszono, aby ich zabrał. Najciekawsze było to, iż za cel wyprawy wszyscy uznawali testowanie łodzi. Jan nie zaprzeczał, gdyż sam nie wiedział, co ma powiedzieć.

Chyba po obiedzie górnicy nie wytrzymali i spytali o to samo. Siedzieli wtedy pod pokładem, przycumowani grubą liną do drzew na brzegu. Patrzył na te pięć twarzy i czuł się im winny choć parę słów wytłumaczenia. Odpowiedział więc, że chce dopłynąć jak najdalej rzeką, a potem pójść w góry. Powiedział, że jest ciekaw, co znajduje się po drugiej stronie. Byli zaskoczeni, ale nie zareagowali. Zabrali rzeczy i wyszli na pokład, tylko jeden z nich zadał pytanie, na które nawet nie oczekiwał odpowiedzi.

– Czy zauważył pan, że takich rzeczy u nas się nie robi?

Miał rację. Miasto narzuciło ludziom swoje prawa. Żyj, jak ci dobrze, i nie szukaj nowości. Nowość może zburzyć to, co dotąd stworzyłeś. Tęsknoty? Człowiek nie jest stworzony, by tęsknić, to bezcelowe. Człowiek musi się cieszyć, że żyje w tak doskonałym świecie i powinien wiedzieć, że każde naruszenie istniejącego stanu rzeczy jest oczywistą głupotą.

Pełen dziwnych myśli wyszedł na pokład. Górnicy siedzieli na dziobie i grali na gitarach. Nie prosząc nikogo o pomoc, przesunął ciężką beczkę z gazoliną i począł wlewać paliwo.

Dlaczego tak się stało? Co spowodowało, że zamiast pójść drogą dynamicznego rozwoju wpadli w pułapkę marazmu? Dlaczego w umysłach już od najmłodszych lat koduje się dogmat zaskorupiałej powtarzalności i lęku przed zmianą? Przecież nikt tym nie kieruje.

Poczuł, jak na nogawki chlapie zimna ciecz. Zbiornik silnika był pełny. Dygoczącymi rękoma założył korbę i zakręcił. Silnik zaterkotał, pyknął niebieskimi spalinami. Jan oparł się o poręcz i łapiąc powietrze patrzył, jak przekładnia powoli lecz systematycznie rozkręca koło zamachowe.

Górnicy wysiedli przed południem. Zbita z grubych pali przystań, gdzie ich zostawił, była ostatnim materialnym śladem miasta. Sądził, że opuszczą go bez słowa, lecz mylił się. Zapomniał, że w mieście nauczono ich kanonów dobrego wychowania. Każdy podał rękę i życzył powodzenia w wypróbowaniu łodzi. Nie zdziwiło go to. Zażarty dogmatyk zawsze znajdzie wytłumaczenie, które nie zburzy jego światopoglądu. Właściwie to on zachował się jak gbur. Bez słowa ściągnął cumy i popłynął pod prąd.

Jeszcze tego samego dnia wieczorem osiągnął pasmo wzgórz. Schodziły łagodnymi grzbietami, podczołgując się pod sam nurt rzeki. Oblężone roślinnością kępy drzew śpiewały zgrajami ptaków, a trawy terkotały bezlikiem świerszczy. Teraz zaś, kiedy leżał na osłoniętym nocą pokładzie, z nadbrzeżnych łąk dochodziło go kumkanie żab, krótkie i metaliczne. Nie chciał zapalać światła. Bał się, że ściągnie setki obrzydliwych, małych stworzonek, które jak na rozkaz zlecą się do lampy i podlegając nakazowi instynktu będą tłukły włochatymi ciałami o szkło. Wychylił głowę za burtę, gdzie po smolistej wodzie pełzały zmarszczki wiatru. Był sam. Jak plama na jasnym tle wyróżniał się z kręgu mieszkańców miasta. Odszczepieniec. Brzemię odpowiedzialności ciążyło u karku. Tak, odpowiedzialności, nie pomylił się. W chwili kiedy zdecydował się postępować tak odmiennie, wziął na siebie wielką odpowiedzialność. Naruszył tabu i od tego, co go czeka, będzie zależał los miasta. Nieważne jest, czy w razie powodzenia zdoła przekonać innych. Ważna jest próba.

14
{"b":"100902","o":1}