Литмир - Электронная Библиотека

A więc jednak obrazy. Podchodzi do oświetlonego przez słońce biurka i zdejmuje bibułę. Z jękiem zawodu siada. Zrywa następne osłony i wszędzie to samo. Obrazy, ale o ironio, jakie! Grube, niechlujne pociągnięcia pędzlem, nienaturalne kolory, idiotyczna tematyka. Jak zdradzony i oszukany opuszcza ręce. Kwiaty, chyba słoneczniki, malowane bez żadnych zasad perspektywy, zabazgrany rysunek, prymityw godny dziecka czy szaleńca. Pod nim inna chałtura: droga z paskudnie powyginanymi drzewami o jadowitych kolorach, pole uprawne, para butów na rozmazanym gliniastym tle. Wie, że jeśli się rozpłacze, to poniesie ostateczną klęskę. Bez słowa, starając się zapomnieć o nadziejach, podchodzi do okna i przesuwa na zewnątrz. Oślepia go światło. Staje i zaczyna powoli rozumieć sens tego, co przed chwilą dojrzał. Macając na ślepo dłonią, opiera się o chłodną ramę okna.

Martowic stał nieruchomo, dopóki jasne oko statku nie utonęło w zasłoniętych ulewnym deszczem chmurach. Potem wsunął się do wagonika i zamknął drzwi. Krople żarłocznie rzuciły się na szyby. Zapiął pas i spojrzał wokół. W sączącym się zmierzchu był właściwie nikim, szarą sylwetką wtopioną w wagonik kolejki. Jednym z tych, którzy zostali.

Zabłysło światło, zakręciła się turbina, przechodząc w coraz wyższe rejestry, gdy wagonik ruszał i nabierał prędkości. Bardziej wyczuł niż dojrzał mijające go kępy drzew, ale później już wyraźnie zajaśniały przed nim światła domu. Niepewne, tłuczone deszczem, ale bez wątpienia ufne i pełne otuchy.

Zatrzymał się na zwykłym miejscu i wykorzystując krótką przerwę w ulewie pobiegł po dachach samochodów ryzykując złamaniem nogi. Mokre buty rozrzucały kałuże wody, beton chrobotał. Wreszcie trawnik i z falą kolejnej nawałnicy dopadł drzwi. Jak pies strząsnął wodę w przedpokoju i dopiero gdy wycierał twarz, zauważył stojącą na schodach Belię.

– Tato, jeden z kolonistów zostawił to dla ciebie. Spojrzał za jej palcem. Na stoliczku pod lustrem leżała zawinięta w papier prostokątna paczka.

– Który?

– Taki blondyn, nie wiem, jak się nazywał. Odczytała w oczach ojca następne pytanie.

– Nie, nie wiem, co tam jest, ale mówił, że powinieneś to mieć.

Martowic zdejmuje ostrożnie paczkę, jakby przeczuwał zawartość, i siada na stopniach.

– Był tu przed samym odlotem… – dodaje dziewczyna cicho, ale milknie widząc zmianę na twarzy mężczyzny. Nie śmie, nie potrafi podejść i upewnić się, co kryje odwinięty papier. Unosząc skraj sukni obraca się i idzie do góry. Mężczyzna nawet tego nie zauważa. Z niecodziennym napięciem na twarzy przygląda się ułożonym w wazonie słonecznikom. Jeszcze nigdy nie widział tak prawdziwych kwiatów.

Głupi ma zawsze szczęście – Andrzej Drzewiński

Człowiek cierpiał. Jego ciało podrygiwało w takt charczącego oddechu. Zrzucone gwałtownym ruchem okulary upadły na dywan, gdzie rozprysły się pod przypadkowym ciosem pięści. Oczy na przemian wytrzeszczał bądź zaciskał w udręce, kopiąc nogami tapczan. Widać było, że nie zdaje już sobie z tego sprawy. Spocone czoło co chwilę oświetlała smuga światła padająca przez otwarte drzwi balkonu.

Nagle poderwał gwałtownie w górę całe ciało, które z trzaskiem upadło na stojak pełen czasopism. Jeszcze raz czy dwa zwinął się drąc rozsypane gazety, ale w końcu legł bez ruchu.

Teraz spoczywał w cieniu, oświetlony jedynie przez wiszącą nad nim kulkę niebieskiego światła. Uprzednio nieruchoma zniżyła się o parę centymetrów, jakby chciała sprawdzić, czy dobrze wykonała zadanie. Zatrzymała się tuż nad czołem. Jej światło najwyraźniej zmieniało barwę: z niebieskiej na białą. Dziwne, że nie rzucało żadnego cienia. Ciało leżącego mężczyzny zaczynało z wolna fosforyzować. Po jego twarzy skakały małe, fioletowe ogniki podobne do miniaturowych wyładowań elektrycznych. Im kula stawała się bielsza, tym było ich więcej. Wreszcie z cichym syknięciem zniknęła. Wraz z nią zniknęły tańczące ogniki. Minęło kilka sekund, mężczyzna otworzył oczy. Leżał nieruchomo i spod zmarszczonych brwi lustrował pokój. Nagle gwałtownym ruchem przekręcił się na brzuch. Leżąc twarzą na okładce jakiegoś czasopisma, zaczął wykonywać ustami nieskoordynowane ruchy. Wyglądało, że chce oderwać zębami róg pisma. Gdy mu się to udało, zaczął go żuć z widocznym zadowoleniem. Później usiłował się podnieść. Robił to nieudolnie, tak jakby zapomniał, że ma ręce.

Nogi odpychały się od podłogi, lecz tułów pozbawiony oparcia sunął podrygując po dywanie. Znieruchomiał na moment, kiedy głowa zderzyła się ze ścianą, ale ponownie zaczął wspinać się ku górze. Niestety, odepchnięty nogami dywan pojechał do tyłu.

Znów leżał. Teraz miał boleśnie obtarte policzki. Raptem zaśmiał się chrapliwie i oparł dłonie o podłogę, jakby dopiero teraz sobie o nich przypomniał. Jeden podrzut i już stał. Krzyknął z triumfem. Zwierzęcy wrzask i poprzednie odgłosy musiały zaniepokoić sąsiadów, gdyż zza ściany dobiegło głośne stukanie. Wyszczerzył zęby i pogroził zaciśniętym kułakiem. Zadowolony z siebie podszedł do kontaktu. Pokój zalało jasne światło. Oślepiony zakrył dłonią oczy, ale po chwili z niedowierzaniem opuścił rękę. Chcąc się upewnić, ponownie wyłączył światło. Chwila ciemności i pstryknięcie przełącznika znów rozjaśniło pokój. Źrenice zwężały się i rozszerzały pod wpływem oświetlenia. Wykrzywił twarz w grymasie zadowolenia, po czym układając usta z widocznym wysiłkiem powiedział:

– Sprytne…

Obrócił się i zaczął oglądać pokój. Spokojnie i dokładnie przerzucał książki stojące na półkach, albumy z reprodukcjami i kolorowe magazyny. Z upływem czasu jego poczynania stawały się pewniejsze. Mimo to dobre kilka minut przyglądał się kluczowi do szafy, zanim pojął jego przeznaczenie. Beznamiętnie oglądał garnitury i koszule. Szczególną zaś uwagę poświęcił krawatom. Po chwili dał temu spokój i poszedł do kuchni. Zaczął wyciągać z szafek przyprawy i kolejno je próbować. Najwyraźniej przypadła mu do gustu sól, gdyż zjadł prawie dwie garście. Później zwrócił uwagę na kapiący kran. Pogładził aluminiową rurkę i jakby od niechcenia zgniótł ją w palcach. Woda przestała kapać, co skwitował demonicznym uśmiechem. Najbardziej spodobały mu się zapałki. Zapalał jedną po drugiej i patrzył w skupieniu na płomyczek. Jedna z nich zgasła dopiero w palcach. Sprawiło mu to przyjemność, więc w płomień następnej wsunął kciuk. Zadowolony znów wyszczerzył zęby.

– Przyjemne, ale niszczy powłokę – powiedział. – A szkoda! Wrócił do pokoju i wyszedł na balkon. Było cicho. Popatrzył na niebo, a gdy znalazł gwiazdy, których szukał, pogroził im pięścią.

– Tu mnie nie znajdziecie – szepnął z jakże ludzką nutką nienawiści.

Opuścił głowę i spojrzał na miasto. Z twarzy umknęła wściekłość, ustępując miejsca uśmiechowi satysfakcji. Wiedział, że to wszystko już niedługo będzie jego. Wracając do pokoju stwierdził, że właściwie powinien teraz przeanalizować ziemskie systemy władzy, aby sprawnie uderzyć w ich najczulsze miejsca. Podszedł do beżowego pudła z dużym szklanym ekranem. Chwilę przeszukiwał pamięć.

– Telewizor – wydudnił zadowolony – telewizor. Kierowany ciekawością wcisnął przycisk. Rozgrzewaniu aparatu towarzyszyło trzaskanie i głuchy szum. Słuchał tego z politowaniem.

– Bądź przeklęty! – dobiegło nagle z głośnika. Zdziwiony zamrugał oczyma, ale głos kontynuował:

– Przybyłeś tutaj, aby stać się panem tej planety. Chciałeś uniknąć odpowiedzialności za to, co uczyniłeś w tamtym świecie. Ale nie uda ci się! Znasz ten znak!

Ekran dotąd ciemny błysnął – czerwienią. Jednocześnie przeleciały z góry do dołu ukośne pasy zakłóceń. Twarz człowieka zszarzała. Ręce, które opierał o stół, zacisnęły się na serwecie. Cofając się ściągnął ją na podłogę.

– Zabiłeś Jana Kowalczyka i przywłaszczyłeś sobie jego ciało. Przeklęty! Boisz się teraz. Patrzysz z przerażeniem na ekran i gorączkowo szukasz wyjścia. Przeklęty! Nie masz go. Nam nikt nigdy nie umknął.

7
{"b":"100902","o":1}