Klęczał opierając jedną dłoń o podłogę, a drugą trzymał się za gardło. Oczy wyszły mu na wierzch, z ust dobiegał rosnący skowyt. Sąsiedzi znów poczęli walić w ścianę, ale nawet tego nie zauważył.
– Przyjrzyj się tym książkom, temu obrazowi na ścianie, tym kwiatom wyszytym na kapie tapczanu. Przyjrzyj się! Wodził posłusznie wzrokiem.
– To należało do tego, którego unicestwiłeś. Nie wolno ci było tego robić! Przeklęty! Patrz na zieleń tego dywanu. Z jego obrazem zginiesz.
Cieknąca z ust ślina kapała na seledynowy dywan. Przestawał myśleć. Strach przed Strażnikami był silniejszy niż rozum. Wiedział, że przegrał. Nagle uniósł głowę. Na ekranie coś się działo. Błysło sześć punkcików, potem pięć, potem cztery… Zrozumiał. Oni odliczają czas do egzekucji. Zajęczał. Słaniając się na nogach wybiegł na balkon i przetoczył przez barierkę zapominając, że w tym wcieleniu nie może lewitować. Chwilę później roztrzaskał się wraz z ciałem na chodniku. Jednocześnie na ekranie telewizora ukazała się uśmiechnięta twarz spikera.
– Jak się państwo z pewnością domyślili, dzisiaj szukamy ofiary "inwazji z kosmosu". Zgodnie ze scenariuszem nazywaliśmy dzisiejszego bohatera Jan Kowalczyk. Prosimy zatem wszystkich, którzy noszą to właśnie nazwisko i imię oraz mają zielony dywan, narzutę na tapczan w kwiaty oraz pozostałe wymienione w programie rzeczy, o nadsyłanie kart pocztowych z dopiskiem "Inwazja z kosmosu". Mamy nadzieję, iż pomysł spodobał się państwu.
Zgodnie z tradycją naszego programu porozmawiamy teraz z wybrańcem losu poprzedniego odcinka. Przypomnę, że szukaliśmy wtedy mordercy teściowej, który powinien lubić grać na puzonie, mieszkać z liczną rodziną, mieć psa i brodę. Jak już podawaliśmy, zgodnie z rachunkiem prawdopodobieństwa, przy tej liczbie warunków, jakie narzucamy, tylko jeden z telewidzów powinien mieć wrażenie, że w naszym programie zwracamy się bezpośrednio do niego, i tak właśnie było poprzednim razem. Panie Wiesień, co pan zrobił, kiedy głos z telewizora oskarżył pana o zabicie teściowej?
Kamera przesunęła się ukazując roześmianego brodacza. Coś zaczął opowiadać. Ludzie przy odbiornikach w całym kraju, jak gdyby nigdy nic, spokojnie go słuchali. Program miał duże powodzenie.
Jaskinia – Andrzej Drzewiński
Spotkali się na zakręcie ścieżki. On schodził z góry, cały utytłany w liściach, jakby lekko senny i już oczekujący końca jesieni. Człowiek przyglądał mu się chwilę, a potem delikatnie zszedł w trawę. Jeż fuknął gniewnie, pewnie zły, że musiał się zatrzymać dla takiego głupstwa, i ruszył dalej. Nawet się nie obejrzał.
Bogdan odruchowo zerknął na zegarek. Przeczucie, iż przyjdzie mu nocować w lesie, zaczynało zamieniać się w pewność. Do najbliższego schroniska miał dobre cztery godziny drogi: Zdążyłby, oczywiście, że zdążyłby, gdyby nie polana, na której przespał w południe kilka godzin. Był jednak tak zmęczony… chociaż nie, chyba po prostu miał ochotę przestać myśleć. Zauważył, że ostatnio szczególnie długo śpi. Ale czy sny są dużo lepsze…
Podrzucił plecak na ramionach. Ruszył zauważając po raz pierwszy tego dnia, jak intensywny jest zapach lasu. Aby w pełni go odczuć, mocno wydmuchał nos. Szyszki cicho skrzypiały, gdy natrafiał na nie swoim butem.
W tej części gór szlak był stosunkowo łagodny, nie męczący. Ścieżka biegła prawie na jednym poziomie, z rzadka zdobywając się na niewielkie podejście. Często robiła zakrętasy pomiędzy drzewami i odkrytymi przez erozję skałami. Las był sosnowy, wysokopienny; z długich igieł skapywały krople wody. Najwidoczniej niedawno musiała przejść tędy burza. Jej odgłosy słyszał niżej, zaraz po wyjściu z polany.
Jeszcze parę kroków do najbliższego znaku na drzewie i znalazł się na otwartej przestrzeni. Wśród traw biegło pierwsze od dawna ostrzejsze podejście. Mrużąc oczy przystanął. Był nieomal zadowolony, że zostawił za sobą gęstniejący cień lasu. Nad drzewami, zasłonięte przez chmury, przezierało mdłe, żółte słońce. Ścisnęło mu żebra jakimś bólem. Zadygotał jak w gorączce, gdyż ciało oblał żrący kwas płynący z głębi, spod serca. Jęknął i zaciskając zęby kilkakrotnie głęboko wciągnął powietrze nosem… To uczucie nie było niczym nowym. Było czymś przeraźliwie znanym, obrzydłą powszedniością. Zabijając mocnymi krokami niepokój, ruszył pod górę. Uciekał przed tym miejscem i tymi myślami. Może by się to udało, gdyby nie kępka trawy, o którą zaczepił but. Machając rękoma upadł twarzą w piach. Chwilę leżał bez ruchu, a potem uderzył pięścią o ziemię.
– Boże – jęknął. – Dlaczego? Do jasnej cholery, dlaczego… Obracając się na bok zrzucił plecak. Zagrzechotał stelaż namiotu kopnięty nogami.
– Nie mogę… już dość – wyszeptał cicho, tak jakby ten kopniak odebrał mu resztki energii. – Jak długo to będzie wracać?
Położył się na wznak i już spokojnie oparł głowę o zwinięty śpiwór. Słońca nie było widać, jedynie górna powłoka chmur przepuszczała ostatnie, tombakowożółte promienie.
Przymknął oczy.
S zczyt wzniesienia, z którego szlak zsuwał się dalej łągodnymi zakosami, osiągnął, kiedy w szarości nieba było więcej nocy niż dnia. Szybkim krokiem, prawie biegnąc, dopadł lasu, starając się, jak długo będzie to możliwe, iść szlakiem.
Znaki na drzewach rozpoznawał bardziej instynktem niż wzrokiem. Miał zamiar zejść jeszcze kilkadziesiąt metrów. Kiedy jednak uderzył kolanem o pniak, a po odzyskaniu równowagi nie wiedział, którędy ma iść, uznał, że najwyższa pora na nocleg. Zaczął więc zataczać małe kółka, chcąc znaleźć równe i w miarę suche podłoże. Silny zapach mchów upewniał go, że teren jest wilgotny i będzie musiał się posłużyć materacem.
Rozgarnął krzaki sapiąc z ulgą. W czarno – szarych plamach tańczył mu przed oczyma widok mikroskopijnej polanki. Odpinając plecak zrobił kilka kroków ku niskim jodłom zamykającym wolną przestrzeń. Zdążył tylko poczuć, że noga nie trafia na grunt, a potem desperacko chwytając się rękoma drzewka zawisł nad ginącym w mroku urwiskiem. Trwało to moment, gdyż gałąź pękła z trzaskiem i razem z nią pojechał ostro spadającym zboczem. Wystawił łokcie, lecz jedynym efektem był ostry ból ręki, od którego zrobiło mu się mdło. Plecak odczepił się i spadał samodzielnie, grożąc kontuzją w razie zderzenia. Przysiągłby, że spłoszył jakieś ptaszysko, które z przeraźliwym wrzaskiem uleciało ku niebu. Jeszcze jeden obłąkańczy kołowrót i rozcinając twarz gałęzią uderzył plecami o coś twardego.
Piekielne migotanie w głowie z wolna ustawało. Bał się, że zwymiotuje, lecz parę głębokich wdechów rozproszyło obawy. Trzymając się tego, co miał za plecami, stanął na drżących nogach i próbował dojrzeć plecak. Nic, ciemność.
Musiało upłynąć kilkanaście sekund, zanim zrozumiał, że bynajmniej nie o pień opiera ciało. Słup.
Ciekawe – pomyślał – może podtrzymuje linię przesyłową do schroniska. Chociaż nie, w tym miejscu to niemożliwe. Zrobił krok do tyłu w nadziei, że cokolwiek dojrzy u góry. Nie zdążył jednak, gdyż w twarz uderzył ostry snop światła.
– Co jest?! – warknął osłaniając oczy ramieniem. Jeszcze nie poczuł strachu, na razie było to tylko zaskoczenie.
– Zamknij się i podnieś łapy – głos zmaterializował się za piekącym kręgiem światła.
Przywarł plecami do słupa i uniósł ręce na wysokość pasa.
– Zjeżdżajcie!
– No, no – głos był beznamiętny. – Tylko bez chamstwa. Jesteś na terenie wojskowym.
Ze zdziwienia aż opuścił pięści.
– Mam w to wierzyć?
– Tam były ustawione tablice.
– Było ciemno, nie mogłem przecież nic widzieć. Światło przesunęło się wydobywając z czerni człowieka w polowym mundurze. Od niechcenia celował w niego z automatu.
– W porządku, teraz wierzę.
Światło znów wróciło.
– Wyciągnij ręce.
Bogdan chwilę się zastanowił, a potem posłusznie wykonał polecenie. Szczęknęły kajdanki.
– Dokąd idziemy?
– Do obozu. Idź przed nami i nie gadaj tyle.