Литмир - Электронная Библиотека

Psiakrew – pomyślał. – Nie.mogę pozwolić, aby mi dał kolejną dawkę!

Rozejrzał się po pokoju. Obok, w zasięgu ręki, leżał pozostawiony wstrzykacz. Patrzył na błyszczącą powierzchnię i już po chwili ważył go w ręce. Wydawał się odpowiednio ciężki. Na twarz Berta powoli wypływał uśmiech.

Olaf przyszedł znów co do minuty. Bert spokojnie obserwował, jak podchodzi do koi. Robił to o wiele wolniej niż zazwyczaj, lecz Bert był zbyt zdenerwowany, aby zwrócić na to uwagę.

– Cześć, Bert. Mam tu ten specyfik dla ciebie. – Mówiąc to, wyjmował z kieszeni fiolkę przezroczystego płynu.

Ja też mam coś dla ciebie – chciał powiedzieć Bert, ale tylko lekko ścisnął pod kocem wstrzykacz.

Olaf stał niepewnie, patrząc jakby z rozpaczą w jego twarz. Czyżby się domyślił, że ja wiem? – przemknęło Benowi przez głowę, ale nie miał czasu zastanowić się nad tym, gdyż usłyszał:

– To ci na pewno pomoże. Działa od razu.

Gdy Olaf starał się uśmiechnąć, Bert poczuł, jak głęboko go nienawidzi.

– Gdzie wstrzykacz?

Nareszcie! To było pytanie, na które czekał. Teraz mógł działać według planu.

– Przepraszam cię – głos był spokojny, tak jak zaplanował.

– Niechcący strąciłem go ze stolika. Leży pod koją. Mówiąc to, patrzył pogodnie w jego niebieskie oczy.

Gdy Olaf pochylił głowę, wstrzykacz był już uniesiony i ułamek sekundy później uderzył. Krótki jęk, ciało zwaliło się na podłogę. Bert wpatrywał się w nie, gotów ponowić uderzenie. Odłożył wstrzykacz i odchylił szufladę. Wyciągnął bandaż. Dopiero gdy próbował związać ręce Olafa, uświadomił sobie, że nie potrafi tego uczynić. Bezwładne nogi sprawiały, że mógł tylko wychylać się z łóżka, a to było za mało. Zaklął. Działając już w panice, przyjrzał się podłodze z myślą, czy nie stoczyć się w dół, gdy ujrzał leżącą fiolkę. Była cała, nie stłuczona.

– Masz za swoje – szepnął.

Wlał płyn do wstrzykacza i wstrzelał go w obnażoną łydkę Olafa. Tak! Teraz szanse były równe. Nie pozostało nic innego, jak czekać. Nieświadomie zaczął obgryzać paznokcie.

Po kwadransie w nogach pojawiło się mrowienie, po półgodzinie mógł nimi ruszać. Olaf ciągle leżał nieruchomo. Ostrożnie postawił stopy na podłodze i opierając się na rękach wstał. Lekko się chwiał. Postanowił nie wkładać butów, mimo że w nich pewniej można było się poruszać. Swoją drogą z chęcią kopnąłby leżącą postać, ale wolał nie ryzykować. Zresztą i tak mu nieźle przyłożył. Lekko się zataczając dotarł do drzwi. Gdy je otworzył, zobaczył po drugiej stronie otwarte wejście do Centrali. Tak, to tam. Zgodnie z planem najpierw musiał zawiadomić Centrum, co to bydlę z nim wyprawiało. Odepchnął się rękoma od framugi i długim płynnym skokiem dopadł upatrzonych drzwi, aby tam, powtarzając manewr, znaleźć się przy pulpicie. Z ulgą wcisnął się w fotel.

Już pierwszy rzut oka przekonał go, że coś jest nie w porządku. Czerwona wskazówka poziomu tlenu była prawie na zerze. Wcisnął klawisz komputera bazy. Ekran co prawda rozjaśnił się, ale głośnik milczał. Nie słychać było potwierdzenia o gotowości do pracy. Bert spojrzał w lewo. Niestety, podejrzenie było prawdziwe. Wszystkie agregaty, poza jednym, były martwe. A ten już ledwo ciągnął. Bert nic z tego nie rozumiał i w zamyśleniu przygładził odruchowo włosy. Raptem zdrętwiał. Uświadomił sobie, jakiego jeszcze elementu brakuje na tablicy. Był nim czerwony sygnalizator łączności kablowej z Centrum. Wymamrotał coś niewyraźnie i już miał biec cucić Olafa, kiedy ujrzał na pulpicie dziennik stacji. Był otwarty na zapisanej do połowy stronie. Pełen najgorszych przeczuć, wziął go w dłonie i zaczął czytać. Pismo należało do Olafa.

Doba 143 (nocna)

Informacja dla Centrum

Wczoraj o godzinie dziesiątej trzydzieści komputer zasygnalizował uszkodzenie trzeciego agregatu energetycznego. Aby je usunąć, musiałem odłączyć zasilany stamtąd kabel łączności z Centrum, o czym uprzedziłem odpowiednim meldunkiem. W meldunku zaznaczyłem, że naprawa może potrwać ponad dobę. O godzinie dziesiątej pięćdziesiąt przystąpiłem do naprawy agregatu za pomocą aparatu uniwersalnego ZOB – 6. W tym czasie drugi członek załogi, Bert Morgan, z racji pełnionego dyżuru, znajdował się w laboratorium. O godzinie jedenastej komputer zasygnalizował uszkodzenie agregatów drugiego i piątego, a minutę później, zanim zdążyłem przedsięwziąć środki zaradcze, eksplodował główny zbiornik tlenu. Wybuch zniszczył wszystkie agregaty energetyczne poza pierwszym, jak również część bazy w okolicach laboratorium, w którym właśnie znajdował się Bert Morgan. Po wydostaniu go stwierdziłem, że poza chwilowym szokiem nie doznał innych obrażeń. Widząc jednak, że powietrza w zbiorniku awaryjnym starczy tylko na dobę, i świadomy, że Centrum nie będzie interweniowało w tym czasie, uznałem, że nie będę informował Berta o sytuacji. Zaznaczam, iż zdaję sobie sprawę, że moje postępowanie jest sprzeczne z Kartą, ale uważam, że nie ma sensu, abym teraz bliżej wyjaśniał moje pobudki. Aby utrzymać Berta w nieświadomości, aplikowałem mu co godzinę "Tipexocord". Gdy piszę te słowa, leży on sparaliżowany w pokoju medycznym. Obecnie po stwierdzeniu, że powietrze skończy się w ciągu godziny, a agregaty nawet wcześniej, i nie widząc najmniejszej szansy ratunku, podjąłem decyzję zaaplikowania Benowi dziesięcioprocentowego roztworu "Toxa", co spowoduje jego zgon jeszcze przed chwilą, gdy zabraknie powietrza. Chcę dodać, że do tej pory nie udało mi się ustalić bezpośredniej przyczyny eksplozji zbiornika. Podejrzewam, że była nią awaria automatu ZOB – 6, który mógł uszkodzić agregaty, jak i główny zbiornik. Kończąc chciałbym pozdrowić Ziemię od siebie i od Berta.

P.S. W laboratorium znajdziecie opracowanie ostatniego eksperymentu potwierdzającego teorię cząstek Lambo – efekt naszych wspólnych badań.

członek stacji "Herpus"

Olaf Bote

Dalej kartka była nie zapisana. Bert zrzucił dziennik na podłogę. Łzy ściekały mu po policzkach. Rozmazywał je palcami i gorzko łkał. Potem upadł na kolana. Czołgając się starał pokonać paraliż języka, ale zdobywał się jedynie na bełkot. Uderzył głową o framugę. Zatrzymał się, a później kilkakrotnie z całej siły uderzył głową w plastyk. Nienawidził tej ściany, stacji i siebie. Nienawidził i nic nie rozumiał. Chlipiąc podczołgał się do leżącego Olafa. Objął jego ciało i zaczął mu tłumaczyć coś, czego pewnie sam nie pojmował.

Światła w bazie zaczynały mrugać.

Siła przyzwyczajenia – Andrzej Drzewiński

Ktoś szedł korytarzem. Było jeszcze za wcześnie, lecz nie potrafił się powstrzymać. Zadarł głowę. Za rdzawą blachą wywietrznika wciąż wisiała noc. Kroki minęły celę i chrobocząc podążały dalej. Tomasz spuścił nogi z pryczy, na palcach zakradł się do drzwi. Znalezionym wcześniej kawałkiem drutu spróbował odsłonić judasza. Przez moment wydawało mu się szczególnie ważne, by spojrzeć na plecy strażnika. Upewnić się, czy to ten sam ponury rudzielec, który dyżuruje nocami. Nie od razu zrozumiał, że drut drapie o szkło, a gdy to pojął, zachichotał. Tłumiąc śmiech zagryzł zęby na dłoni. A więc prawdziwe były opowieści o strażnikach, którym więźniowie uszkodzili wzrok. Wystarczyło załomotać w drzwi, a gdy strażnik odsunął płytkę, uderzyć widelcem!

Coś ciekło mu po policzku. Spróbował końcem języka. Słone. Nic dziwnego, że musieli założyć osłony ze szkła. Jeszcze raz sprawdził językiem. Czyżby płakał? Wytarł twarz rąbkiem koszuli, mocno, aż do bólu, i został tak, z rękoma uniesionymi do twarzy. Wydawało mu się, że za ścianą, w celi obok, słyszy czyjś głos. Cisza. Nie zdając sobie z tego sprawy, przytknął ucho do tynku. Krew dudniła w skroniach. Nie, chyba się pomylił. Opuścił ręce i opadł na pryczę. Głowę ułożył tak, aby oczy celowały w wybrany już uprzednio punkt na ścianie. Czarna plamka przypominała pająka.

2
{"b":"100902","o":1}