Литмир - Электронная Библиотека

Dopiero po tej myśli zauważył księżyc wstający zza wzgórza. Jego żółty nadgryziony okrąg przypominał spleśniały ser. Zawstydził się tego porównania i podkładając ręce pod głowę zatopił wzrok w ciemnej plamie pobliskiego drzewa. Bał się. Bał się wyjątkowości. Jak w natchnieniu widział siebie oddalonego od wszystkich kilometrami przestrzeni. Jakże bezpiecznie byłoby na powrót zatopić się w tłumie ludzkich sylwetek, dobrze znanych, wykonujących swojskie, oczywiste czynności. Postępując jak wszyscy, człowiek jest bezpieczny. Gdyby miało mu się coś stać, z innymi byłoby podobnie. Ilość, tłum chroni go samą masą. Zrozumiał tę myśl, przejrzał jej przewrotność i siadłszy z nogami zwieszonymi nad wodą rozpłakał się. Szlochał w otwarte dłonie i już sam nie wiedział, co ma począć. Zza nocy dolatywał go urojony pomruk śpiącego miasta.

Chwyt dłoni, zastanowienie, gdzie postawić nogę, i już jest parę metrów wyżej. Wystawiając twarz do wiatru spojrzał w dół. W cieniu drzew widać było niewielką plamę jasnych desek pokładowych. Na lewo wznosiły się szczyty skalistych gór. Lekko pokryte szronem odległości nabrały konkretnych kształtów. Na razie nie chciał myśleć o drodze, która go tam czeka. To wzgórze było niczym forpoczta. Wyłaniało się masywną skałą, widoczne już od paru godzin drogi. Las tu się kończył.

Wrócił wzrokiem ku wstążce rzeki. To tutaj dwieście lat temu Egon Trust wrzucał do wody butelki mając żałosną nadzieję, że zbudzi i przyciągnie za sobą ludzi z miasta. Potem wrócił do tamtego obcego grodu i zżółkł ze starości czekając nadaremnie, gdyż nikogo nie zdołał poruszyć, ani swoich, ani obcych.

Nadzieja matką głupich, pomyślał Jan ruszając dalej. Już nie miał wątpliwości. To były ruiny. Wyraźnie odróżniał biegnący granią mur zakończony po obu stronach zwalonymi i skruszonymi przez czas wieżami. Duże kamienie, jeszcze zlepione zaprawą, poniewierały się u ich podnóża.

Mimo zmęczenia doszedł do największej wyrwy w murze już bez odpoczynku. Rozejrzał się po okolicy, las, rzeka, a dalej góry chropowate i tajemnicze. Potem przyjrzał się murom, płytom wewnętrznego dziedzińca i schodom prowadzącym do centralnej wieży. Nie sposób uwierzyć, że ktokolwiek uznał to miejsce za dzieło przyrody. Tu przecież każdy kamień, płyta, stary wykusz i zdruzgotane ściany tchną ciepłem ludzkiej ręki. Jakże piękne musiały być komnaty, zanim się zawaliły i pokryły pierzem zielska. Stukając butami podszedł do wieży. Zajrzał w głąb. Była cała, tylko w szczelinach gwizdał wiatr. Ostrożnie, przyzwyczajając oczy do mroku, szedł w górę. Wijące się schody wynosiły go metr za metrem ku szczytowi warowni, najważniejszemu miejscu, jakie mógł odwiedzić. Oto i ono. Niewielki pokoik przykryty ocalałą kopułą, z czterema oknami skierowanymi ku czterem stronom świata. Podszedł ku południowemu, wytężył wzrok i aż krzyknął. Na mgnienie oka wydało mu się, że widzi i ogarnia wzrokiem cały las, leżącą za nim równinę, wzgórza, kopalnie i błękitną smugę oceanu z czarnym bąblem miasta połyskującym przyzywająco. Przetarł oczy już tylko zieleń drzew biegła po horyzont, nic więcej… Dreszcz niepokoju przebiegł po plecach. Miał wrażenie, że popełnił świętokradztwo płynąc tak daleko. Nieomal widział cień wiszący nad tym miejscem i górami, tak jakby olbrzymi stwór zagradzał drogę promieniom słońca, milczący i cierpliwy. Jak tylko wypłynął z lasu, poczuł jego obecność. Do bólu wytężał słuch oczekując, że lada moment coś zaskrzeczy, wbije mu pazury w kark i grubym, stalowym dziobem rozłupie czaszkę aż do mózgu.

Z rękoma na karku siedział na kamiennym stole cicho jęcząc.

Po co u licha? W imię czego ma się zadręczać i narażać życie. Przecież im wszystkim jest to obojętne. W najlepszym wypadku podzieli los Trusta, starego zgorzkniałego człowieka. Co mu przyjdzie z tego, że się upewni, iż po drugiej stronie gór jest miasto? Nic, po prostu nic. Tylko będzie się gryzł tym, że wie. A tak może wsiąść na łódź, zawrócić z prądem i zanurzyć się w słodki spokój nieświadomości. Będzie mógł sobie zawsze odpowiedzieć, że Trust się mylił, a świat zaczyna się kończy na mieście.

Uniósł ciało z kamienia i z całym spokojem spojrzał na jego powierzchnię. Przeczucie nie zawiodło. Kamień upstrzony był liniami i seriami znaczków. Momentalnie przypomniał sobie mapę widzianą w urzędzie geografii. Wodząc palcami po gdzieniegdzie zatartych konturach, rozpoznawał brzeg oceanu, miasto, jego miasto, rzekę, las i samą warownię oznaczoną grubym krzyżem mówiącym jakby: to tutaj. Wyryta sylwetka miasta różniła się trochę od tej, jaką zapamiętał z kopii, lecz wątpliwości nie mógł mieć żadnych. L… na Boga! Mapa przedstawiała również obszar po drugiej stronie gór. Była tam równina pocięta drogami i rzekami. Było tam miasto, duże, nie mniejsze niż jego miasto. Dalej, na samych krawędziach kamiennej mapy umieścił ktoś dwa inne miasta i jakieś litery. Nie rozumiał tych słów, chociaż z czymś mu się kojarzyły. Już wiedział! Przypominały jego język, ale jakiś udziwniony, wykoślawiony. A może… Może to jego język jest tragiczną karykaturą mowy, w której wykonano napisy; ukląkł na podłodze. Wiedział, już miał pewność. Chowając głowę w ramiona dyszał nad kamieniem tak, jak to kiedyś czynił jego ojciec, Trust, a może inni. Zrozumiał, że kiedyś ludzie nie zamykali się w hermetycznych enklawach. Żyli razem, porozumiewali się, tworzyli olbrzymią społeczność. Tylko pewnego razu coś im się popsuło w głowach i zapragnęli odrębności. Stworzyli sztuczne zapory, tym straszniejsze, że nie kamienne, tylko myślowe. Może nie wszyscy tego chcieli, może tylko część. Ale to wystarczyło. Reszta była za słaba, nauczyła się słuchać nowych treści, a później sama je przenosiła w głąb pokoleń. Świat rozpadł się na drobne klateczki z zamkniętymi w nich szczurami. Pręty już dawno przegniły, lecz szczury biegają wciąż wzdłuż dawnych ścian nie wierząc, nie widząc, że są wolne. Szczur. Wstał gładząc powierzchnię stołu i wyszedł z komnaty. Tłukąc ramionami o ściany wybiegł na zewnątrz. Potem trzymając się wzrokiem płyt dziedzińca dotarł do wyrwy w murze.

Dopiero kiedy przepłynął rzekę i leżąc na pokładzie obserwował schnącą skórę; zaczął powoli dochodzić do siebie.

Zdawał sobie sprawę, iż jest to ostatni etap, jaki pokonuje łodzią. Szybki nurt i coraz płytsze dno uniemożliwiały dalsze wykorzystanie rzeki, a raczej jednego z jej dopływów. Miejsce, do którego dotarł jego ojciec, poznał po na wpół przegniłych pniach, które zalegały brzeg leżącej kilkanaście kilometrów niżej odnogi. On popłynął dalej, najdalej ze wszystkich. Ślimaczym tempem posuwał się teraz pod prąd i widząc kończącą się energię koła zamachowego zaczął wypatrywać miejsca na brzegu. Modlił się, aby nie uszkodzić śruby. Omszałe kamienie i niskie krzewy wyglądały odstręczająco w cieniu wysokich ścian wąwozu. Strugi piany strzykały na burty łodzi, jakby chciały ją opluć. Wreszcie dojrzał odpowiedni punkt. Nurt zmienił tu kiedyś bieg i zostawił po sobie nieduże, pokryte płytką wodą zakole. Nie chcąc utracić sterowni wszedł z rozpędu w gęste błoto. Zagrzechotały mniejsze kamienie, lecz łódź z wyłączonym silnikiem spokojnie zaryła w mule brzegu. Wskoczył w czarną maź i dwoma cumami przywiązał dziób i rufę do najgrubszych drzew, jakie mógł wybrać. Teraz miał pewność, że łodzi nic się nie stanie. Koło zamachowe spełniało rolę wyśmienitego balastu. Wyjął z magazynu żywność, napełnił wodą manierki i wszystko to umieścił w plecaku. Na wierzch położył dwa grube koce. Robił to niemal automatycznie, na przekór sobie i dopiero myśl, że przecież może wejść na wierzchołek góry, wyjrzeć na drugą stronę i – jeśli naprawdę zobaczy obce miasto – zawrócić do domu po posiłki, ta myśl sprawiła, że odetchnął z ulgą. W ręcz zdziwił się, że wcześniej nie przyszło mu to do głowy. Wystarczy że sprawdzi, co jest po drugiej stronie. I tak już sporo zrobił. Przypłynął aż do gór, odkrył warownię. A co do Egona Trusta, to wcale nie był pewien, czy ten człowiek dokonał więcej. Zarzucił plecak i poszedł w górę. Tylko raz się obejrzał i wtedy przyszło mu na myśl, że chce już wracać. Przyspieszył kroku.

15
{"b":"100902","o":1}