Литмир - Электронная Библиотека

Zdziwienie na twarzy Jana zdradziło niewiedzę.

– Dotarli dalej niż wyprawa rolna. Minęli las i wpłynęli między góry. Tam musieli zostawić łódź i poszli pieszo wzdłuż górskiej rzeki, gdzie leżały pnie krybintu. Po kilkunastu kilometrach rzecz wyjaśniła się. W olbrzymiej kotlinie leżały powalone burzą setki, wręcz tysiące drzew. Wyglądało to na dzieło potężnego huraganu albo trąby powietrznej. Ciężkie pnie były w większości przywalone mułem i osłonięte szeroko rozlanym potokiem, tak że zrezygnowano z pierwotnego zamiaru spuszczenia ich na wodę. Jak pan sądzi, co wtedy uczynił szanowny ojciec?

Jan wzruszył ramionami.

– Ojciec pana znalazł nasiona, a także wyszukał kilka nie uszkodzonych młodych drzewek, które rosnąc na skraju doliny przetrwały kataklizm. One to, przywiezione do miasta, przyjęły się wspaniale i dzisiaj mamy takie meble jak ten. – Postukał w bok szafy.

– To wszystko?

Grubasek rozejrzał się na boki.

– Nie rozumiem.

– Pytam, czy organizowano inne wyprawy.

Zrozumiał.

– Nie, nie było powodu. Tam ziemia jest uboga.

– Ale przecież za górami może być inaczej.

– Wie pan, może być, może nie być. Gdybyśmy odczuwali brak czegoś, to może wyruszono by na poszukiwania, a tak nie ma potrzeby.

Jan podszedł do okna przeżuwając jakąś myśl.

– Niby prawda, ale niech pan popatrzy – odwrócił się gwałtownie. Sto lat temu nie znaliśmy krybintu i budowaliśmy meble z gorszych materiałów. Gdyby nie przypadek, tak byłoby do dzisiaj. Podobnie może być z innymi rzeczami, potrzeby posiadania których nie mamy tylko dlatego, że ich nie znamy. Należy szukać nieznanych rzeczy, ponieważ skrywają nasze potencjalne potrzeby, a nie – zadowalać się tymi, które znamy.

Szuka wzrokiem grubaska i napotyka wpatrzone w siebie dwa metalowe nity. Maska twarzy drga w uśmiechu.

– Wy, młodzi, swoim gadaniem zawsze potraficie sprowadzić człowieka na manowce. Człowiek zaczyna się zastanawiać i macie go w saku. A przecież wystarczy na to spojrzeć realnie, ze zdrowym rozsądkiem, i widać, przepraszam za wyrażenie, iż to czyste fantasmagorie.

Śmiał się, a jego brzuch zwinięty w trzy fałdy drgał jak pajac na sznurku. Jan bębniąc palcami po parapecie przywołał go do porządku.

– Przepraszam – powiedział grubasek ocierając łzy.

– Nie szkodzi. Mój ojciec reagował podobnie.

– Oj, tak – załamał ręce. – To był wielki człowiek.

Powietrze zamarzło ciszą. Wydawało się, że szyby pokrywa gruby szron ociekający palcami sopli. Lecz trwało to tylko chwilę i bezruch pękł bezgłośnie.

– Znalazłem w notatkach ojca uwagę, że któraś z wypraw odkryła nad brzegiem rzeki jakieś dziwne budowle.

Grubasek skrzywił się, jakby usłyszał coś niepoważnego.

– To właśnie wyprawa pana ojca znalazła zaraz za lasem leżące na wzgórzu ponad rzeką dziwnie uformowane skupisko kamieni. Pierwotnie uznali je za ruiny warowni, ale w drodze powrotnej, kiedy mieli więcej czasu, zbadali miejsce ponownie. Stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, że jest to dzieło przyrody. Co zresztą było do przewidzenia, gdyż tych okolic nigdy przedtem nie odwiedzali mieszkańcy naszego miasta.

Było to zdanie, na które Jan czekał. Skupił się, aby zachować kamienną twarz.

– Co w takim razie powie mi pan o człowieku nazwiskiem Egon Trust?

Usta grubaska rozszerzyły się w uśmiechu jak nakręcone korbką.

– Więc słyszał pan o tej legendzie.

– Legendzie?

– No, powiedzmy historii. Ciekaw jestem, kto panu o tym powiedział?

– Nikt. Porządkowałem notatki mego ojca i znalazłem zapisek mówiący, że człowiek o tym nazwisku wyruszył przed dwustu laty w górę rzeki, a później wrócił mówiąc, że po drugiej stronie gór znajduje się miasto. Ma ono leżeć pośrodku olbrzymiej równiny, a ludzie tam żyjący podobno nie ustępowali nam w rozwoju.

Stanowczo acz z szacunkiem człowieczek pokręcił głową.

– Niezupełnie. Moim zdaniem jest to legenda, ale jako że w każdej legendzie jest ziarenko prawdy, to i do nich należy się odnosić z rzeczowością. Tak więc pewne zapiski wskazują, iż rzeczywiście dwieście lat temu żył w naszym mieście Egon Trust. Był mniej więcej w pańskim wieku, kiedy jakoby wyruszył w górę rzeki. Na kilka lat słuch o nim zaginął. Później pojawiły się wieści, że ludzie z kopalń wyławiają przynoszone z prądem butelki. W każdej z nich miała znajdować się identyczna informacja podpisana przez Trusta. Głosiła, tak jak pan mówi, że po kilku tygodniach wędrówki przez góry i leżącą za nimi równinę dotarł do obcego miasta. Pisał, iż kultura jest tam podobna do naszej, i że powinniśmy dla obopólnego dobra nawiązać kontakt.

Jan słuchał urzeczony.

– Trust sugerował, iż taki kontakt kiedyś musiał istnieć, ale z niewiadomych powodów został zerwany. Rzekomo świadczyła o tym warownia leżąca za lasem. Naturalnie miał na myśli owo usypisko kamieni. Z listu wynikało, że właśnie tam wrzuca swoje butelki mając nadzieję, że dotrą one do nas. Sam chciał z powrotem przejść góry i wrócić do miasta, aby wciąż świadczyć o naszym istnieniu. Śliczna legenda, prawda?

Skinął głową, zanim zrozumiał treść pytania.

– Widzi pan… – Grubasek oparł się o biurko. – Jeszcze mogę zrozumieć, dlaczego pan chce popłynąć w góry śladami ojca. Ale zupełnie nie rozumiem, po co szukać jakiegokolwiek miasta. Nie rozumiem po co? Dlatego są dwie możliwości. To wszystko jest wymyślone albo ten człowiek był niespełna rozumu, a wtedy jego listy nie mają większego sensu niż bełkot wariata.

Jan odwrócił twarz ku oknu. Teraz już nie potrafił nad nią zapanować.

– Rozumiem, czy mógłbym dostać od pana kopię tej mapy?

– Cieszę się, że uprzedziłem pańską prośbę. Zrobiłem łącznie trzy kopie terenów na północ od miasta.

Miękka jak nadgniły arbuz dłoń grubaska spoczęła na jego karku.

– Już poprzednim razem zauważyłem, że fest pan interesującym młodym człowiekiem i chciałem zadowolić par a jak najpełniej.

Szyba, o którą Jan opierał czoło, pokryła się kropelkami pary. Z bolesnym grymasem twarzy przekręcił głowę.

– Czy mogę dostać kopię?

Dłoń zamarła i zniknęła. Człowieczek zamrugał oczyma.

– Rozumiem… już daję.

Słysząc skrzypnięcie fotela Jan wyszedł na środek pokoju. Grubasek siedzący za biurkiem podał mu zwinięty rulon.

– Ile płacę?

– Ależ skąd?! – oburzył się. – Miałbym od Ronera brać pieniądze za taki drobiazg?

Kiedy przekraczał próg, grubasek krzyknął za nim.

– Do rychłego zobaczenia!

Starał się uśmiechnąć, ale wyszło mu coś takiego, że szybko zamknął drzwi.

Łódź była płaskodenna o łagodnie zakreślonych burtach, rufie i dziobie. Przypominała trochę spodek. Gdy mijali falochron portu i wypływali na szeroko rozlaną rzekę, właściciel odezwał się po raz pierwszy.

– Nie ma pan pojęcia, jak się cieszę, że nareszcie ktoś wypróbuje moją łódź.

Jan odpowiedział dopiero po chwili, gdyż z uwagą śledził ruchy steru.

– Przyjemnie mi to słyszeć. Dawno ją pan zbudował?

– Ho, ho…

Stary powiódł ręką wokoło, jakby na oddalających się od siebie z każdą minutą brzegach kryła się odpowiedź.

– Trzydzieści sześć lat temu.

Jan zmrużył oczy.

– Tak sądziłem. Swoją drogą, gdy pytałem na nadbrzeżu o łódź dla jednego człowieka, zdolną przepłynąć kilkaset kilometrów, każdy wzruszał ramionami. Cud, że na pana trafiłem.

Stary pokiwał głową do wtóru.

– Jasne. Teraz robi się albo statki rybackie, albo duże barki pływające do kopalń. Statki są żaglowe i nie obsłuży ich jeden człowiek, szczególnie na rzece. Z barkami wiąże się problem paliwa, gdyż kotły sporo go zżerają.

– Ale przecież pan nie używa kotła.

– Racja, lecz jest to łódź eksperymentalna. Zastosowałem nowy silnik poruszany pewną cieczą pochodzącą z destylacji węgla, nazywam ją gazoliną. Widział pan, jak go obsługiwać?

Skinął głową patrząc, jak stary z czułością klepie ster.

– Po wlaniu porcji gazoliny do silnika zapala go się korbą i ustawia przekładnię na najniższy bieg. Przekładnia jest połączona z bardzo ciężkim kręgiem metalowym, który w wyniku pracy silnika zaczyna się obracać wokół własnej osi. Przekładnia automatycznie zmienia położenia, tak że po godzinie koło zamachowe wiruje z prędkością wielu tysięcy obrotów na minutę.

13
{"b":"100902","o":1}