– Daj, pomogę ci.
Wypuściła metal robiąc dwa kroki do tyłu. Plecy mężczyzny zaczęły się poruszać rytmicznie w takt przepływającej rurami wody.
Już pierwszego dnia, jak tylko przyjęto ją na służbę, zrozumiała, że chce należeć do niego. Dała mu czerwoną różę, symbol przyzwolenia. Niestety, nie zabrał kwiatu do swojego pokoju ani nawet nie wyrzucił. Wstawił go do wazonu we wspólnej jadalni. Do dzisiaj nie wiedziała, jak ma to rozumieć. Może uznał kwiat za symbol małżeństwa i przestraszył się? Ale przecież wtedy daje się trzy róże.
Chlupot spadającej wody świadczył, że zbiornik jest pełny. Wyprostował się rozciągając mięśnie. Dojrzał wpatrzone w siebie zamglone oczy.
Biedny głuptas, pomyślał i odezwał się dopiero po chwili, gdy wchodził po schodach.
– Na drugi raz zawołaj mnie, to ci pomogę.
W pokoju nałożył kolorową koszulę. Najwyraźniej odczuwał potrzebę nietypowego ubioru. Do aktówki wsunął parę kartek papieru i portfel. Kiedy wychodził na ganek, dobiegł go z kuchni głos podśpiewującej Ingi.
Gdy Józef ściągnął lejce, stali już przed urzędem geografii. Całą elewację cięły rytmicznie pasy balkonów. Jak większość budynków w mieście, tak i ten miał cztery piętra. Obok wejścia stał wózek sprzedawcy prażonej kukurydzy. Miarowymi, precyzyjnie odmierzanymi okrzykami nawoływał ludzi. Chyba dla reklamy wyjadał po ziarenku z pojemnika wyraziście przewracając przy tym oczami.
Jan zatrzymał się w połowie schodów i wytężył słuch. Może mu się zdawało, ale już po chwili wiedział, że się nie myli. Donośny dźwięk dzwonu i trzask podkutych kopyt o bruk przybliżały się zbyt jednoznacznie. Ludzi jakby wymiotło. Uciekali z chodników, wciskali się do bram i sklepów. Sprzedawca kukurydzy był o tyle wygodny, że skulił się za wózkiem, nie fatygując nawet do drzwi urzędu. Jan nie poruszył się. Robił tak od paru miesięcy. Za pierwszym razem ciekaw konsekwencji, chyba trochę się rozczarował. Powóz Radcy przejechał wtedy koło niego i zdążył jedynie dostrzec znudzoną twarz starego człowieka. Zapamiętał dwie szczególnie grube bruzdy ciągnące się po obu stronach ust. Przypominały ślady, jakie zostawia rylec. Dzisiaj nawet tego nie dane mu było dostrzec przez zasłony powozu. Jeźdźcy z gwardii ze znudzonymi minami popędzali rumaki. Jedynie człowiek z dzwonem był zadowolony. Siedział z tyłu powozu i rytmicznie szarpał za sznur. Dziwne, że znajdujący się w środku Radca nie zwariował od hałasu.
Przejechali. Jak pauza zaległa ulicę cisza, ale już wraca normalny ruch. Pierwszy okrzyk sprzedawcy, ktoś zbiega po schodach, matka pcha chodnikiem wózek z dzieckiem; zwykłe odgłosy ulicy. Jan rozgląda się wokół, jednak nikt nie zwraca na niego uwagi. Nawet sprzedawca, który musiał widzieć niezgodne z normą postępowanie. Podszedł do wózka.
– Jedną porcję?
Dla pretekstu kupuje i długo szuka numerka po kieszeniach.
– Czy pan widział, co ja robiłem, kiedy Radca przejeżdżał?
Sprzedawca jest oburzony, że podejrzewa się go o niewiedzę w tak oczywistej sprawie.
– Oczy miałem otwarte, to i widziałem, że pan stał.
– Uważa pan to za normalne?
– Oczywiście.
– Przecież wszyscy ludzie chowają się po bramach lub, tak jak pan, pod wózkiem, aby ich nie zauważono.
– Wszyscy tak, ale pan nie musi.
Jan chwilę pomyślał.
– Dlaczego pan uważa, że ja nie muszę?
– Bo gdyby tak nie było, to pan by się schował.
– Aha – pogładził podbródek. – A ja zapewniam, że postępuję tak z własnej nieprzymuszonej woli. Nie mam do tego żadnego prawa. Po prostu parę miesięcy temu przyszło mi do głowy postąpić inaczej niż wszyscy.
– Oczywiście, to zrozumiałe.
– Co jest zrozumiałe?
– To, że postępuje pan inaczej niż inni.
Pokazał numerek i poszedł do drzwi. Gdy wchodził, sprzedawca znów zaczynał pokrzykiwać.
Na widok Jana uniósł się z fotela mały grubasek o uśmiechu tak serdecznym, że aż nienaturalnym.
– Miło mi pana widzieć, panie Roner.
Mówiąc to walił silnie w siedzenie fotela i po kłębach kurzu Jan ocenił, że rzadko gości interesantów. Gdy usiadł, mógł obserwować grubaska, jak toczy się od jednej szafy do drugiej, gromadząc na coraz większej.stercie mapy i rysunki. Na koniec rozłożył to wszystko przed nim i z uśmiechem, mającym teraz odcień satysfakcji, oparł się o biurko.
– Kiedy był pan u mnie przed tygodniem, panie Roner, pytał pan, czy wiem coś o terenach położonych na północ od naszego miasta.
– Nawet na północ ody kopalń węgla.
– Tak, nawet od kopalń.
Klepnął dłonią w papiery.
– Ma pan tu wszystkie kopie, jakie tylko istnieją.
Jan niezdecydowanym ruchem sięgnął po mapy, ale najwyraźniej nie wiedział, od czego zacząć. Człowieczek wybawił go z kłopotu wyciągając na wierzch największą planszę. Już pobieżna obserwacja wyróżniała ciągnącą się dołem linię brzegową, gdzie u ujścia błękitnej pręgi rzeki leżała plama miasta. Z daleka przypominała duży kleks o regularnym narysie. Dopiero schyliwszy głowę dawało się zauważyć gęstą aż do nieprawdopodobieństwa siatkę ulic i placów odtworzonych z zadziwiającą precyzją. Wokół zaznaczone były pola uprawne swym kształtem przypominające zieloną kobrę. Jej kaptur okrywał miasto, a ciało wzdłuż życiodajnej rzeki rozciągało się na północ. Dalej błękitny zawijas skręcał ku wschodowi, aby po kilkudziesięciu kilometrach zawrócić na dawny kierunek. W zakolu rzeki leżało wiele czarnych punkcików z wypisanymi drobnym drukiem nazwami osiedli.
– To kopalnie węgla. – Grubasek przyłożył palec do mapy. – A to kopalnie rudy żelaza i innych minerałów.
Wskazywał na leżące dalej w bok punkciki.
– Jeśli chce się pan o nich więcej dowiedzieć, to muszę przynieść legendę.
Jan pokręcił przecząco głową.
– Dziękuję. Chciałbym jedynie, aby jako osoba obeznana wytłumaczył mi pan, co znajduje się na północ od zakola.
– Na północ?
Głos grubaska brzmiał tak, jakby spytano go o wygląd zakurzonego kąta w bibliotece.
– Przecież mówiłem tamtym razem – przechylił się w przód, niemal wchodząc na stół.
– Dalej rzeka biegnie prosto. Po około pięćdziesięciu kilometrach na zachodnim brzegu zostawia za sobą pasmo niewysokich wzgórz, potem mijając szeroką równinę wchodzi w obszar wysokopiennych lasów, których połać ciągnie się do właściwych gór. Tam bieg rzeki staje się szybszy i rozdziela się ona na kilka mniejszych potoków. Okolica jest wybitnie uboga, ziemie jałowe, mało roślinności.
Skończył i zsunął się ze stołu.
– Co jest za górami?
Tym razem zapytano o coś znacznie bardziej bezsensownego niż zakurzony kąt biblioteki, gdyż grubasek wydusił z siebie odpowiedź niespodziewanie wysokim głosem.
– Nie wiadomo.
– Dlaczego?
Wybałuszył oczy.
– To nie ma żadnego znaczenia.
– Ale przecież badano teren na północ od zakola.
Uśmiech świadczył, iż grubasek wraca na zrozumiały dla siebie grunt.
– Organizowano dwie wyprawy. Pierwsza wyruszyła około czterystu lat temu, kiedy wprowadzono stukłosową technikę agrarną. Nie było pewności, czy wyżywi ona nas wszystkich, i na wszelki wypadek postanowiono poszukać ziemi pod ewentualne rozszerzenie upraw. Okazało się, że tereny między wzgórzami a strefą lasów nadają się do tego celu. Stwierdziwszy to, wyprawa powróciła do miasta. Na szczęście dla nas, obawy co do upraw okazały się płonne. Możliwe, że już nigdy nie ruszylibyśmy w górę rzeki, gdyby nie zdarzenie, jakie zaszło trzydzieści lat temu.
Przerwał i podszedł do szafy. Drżącymi rękoma położył przed Janem brunatny przedmiot. Po minucie oględzin przyszło mu stwierdzić, że jest to kawałek drewna, i to tego samego, z jakiego wykonane są meble u niego w domu. Uniósł wzrok.
– Widzę, że odgadł pan. Tak, to drewno krybintowe. Proszę sobie wyobrazić, że jeszcze przed trzydziestu laty było nieznane. Nie chce się wierzyć, prawda?
Jan przytaknął.
– Dlatego też kiedy rzeką poczęły płynąć krybintowe pnie, wzbudziło to zrozumiałe zainteresowanie. Prawdą jest, że z prądem płyną czasami różne rzeczy, ale jeszcze nie widziano tyle drewna na raz i to takiego gatunku. Mimo długiego pobytu w wodzie, po obróbce było twarde, niełamliwe, o pięknym połysku. Nic więc dziwnego, że zorganizowano nową ekspedycję, aby zbadała sprawę. Przewodził jej pana ojciec, szanowny Roner.