Ze wszystkimi rozmawiał Lenin, przyjaźnie, jak równy z równymi, rozumiejąc każdą myśl i najmniejszy odruch duszy, wypytując uważnie, zadając niespodziewane pytania, wyjaśniając to, czego nie dopowiadali, lub nie chcieli wyznać delegaci.
Robotnicy utyskiwali na wyczerpujące prace przymusowe, złe odżywianie, brak potrzebnych instrumentów i surowe kary.
– Nawet dawniej tego nie było! – oburzonym głosem skarżył się przed Leninem stary robotnik. – Pracowaliśmy dziesięć godzin, jedliśmy dosyta, mogliśmy kupować, co się zechciało, za złe obejście awantury robiliśmy, strajki, bunty. A teraz? mamy tylko stęchły chleb z plewami, suchą rybę śmierdzącą; towarów żadnych; żony nasze i my sami chodzimy, jak żebracy, dzieci też nic nie mają; napół nagie, bose nie mogą z domu wyjść, ani do szkoły, ani na zabawę… Pracujemy po 12 godzin, nie licząc dodatkowej roboty, dobroczynnej, na rzecz państwa w dni świąteczne?!
Jeżeli policzyć, to po 14 godzin wypadnie!… Jeżeli nie wyjść w swoim czasie-bez chleba zostawiają nas komisarze, do sądu ciągną, a jak się powtórzy, to i pod mur stawiają…
Lenin słuchał i oczy mrużył, myśląc:
– Można tak rządzić, póki szaleje wojna… A co będzie, gdy się skończy? Jak damy sobie radę? Robotnikom odpowiadał z dobrotliwym uśmiechem:
– Trudno, towarzysze! Wasze państwo, wasz rząd… Musicie zwyciężyć kontrrewolucję, wtedy inaczej będzie… Wkrótce połączymy się z zachodnimi towarzyszami. Wszystkiego będziecie mieć w bród, gdy zajrzymy do kieszenie europejskich burżujów! Bogactw nazbierali oni dla was niewyczerpane zasoby! Cierpliwości! Tymczasem – wszystko dla zwycięstwa proletarjatu! Nie uskarżajcie się, nie zniechęcajcie, pracujcie ze wszystkich sił, bo koniec już blisko! Wierzcie mnie!
Odchodzili z przebłyskami nadziei w sercach, zachwyceni prostotą, szczerością i zrozumieniem ich krzywdy przez „swego Iljicza".
Lenin po ich odejściu notował sobie nazwiska delegatów, a sekretarz wyprawiał do prezesów Rad i „czeki" listy poufne, aby zwrócono na niezadowolonych robotników baczną uwagę i stanowczo przecięto rosnące protesty.
Chłopi głuchemi głosami zanosili skargi „ziemi".
– Nie możemy ścierpieć rozpanoszonej „biedoty", tych nicponiów, marnujących ziemię, krzywdzących prawdziwych ziemiorobów! nie poznajemy wsi; nieprawość wszelka, ohyda miejska trap nas! To – nieporządek! Tak nie wolno z chłopami postępować! My pocimy się, karki gniemy, ręce, nogi zbijamy sobie przy pracy, a tu przyjeżdżają łobuzy w skórzanych kurtkach i wszystko zabierają! Pocóż pracujemy wtedy? To nie podług prawa! Nie! Dać -damy, ino tyle, ile możemy, po sprawiedliwości. Patrz sam, Włodzimierzu Iljiczu, co się dzieje! Wieśniacy w Tambowskiej guberni zaczęli pracować tylko tyle, ile dla rodziny wystarczy! Gdzie tam! Przyjechali komisarze, nabrali zakładników i zagrozili, że rozstrzelają ich, jeżeli chłopi nie będą uprawiali całej roli, jeżeli chłopi nie będą uprawiali całej roli. myślała „ziemia", że to pogróżka dla strachu, a oni pięciu-dziesięciu chłopów postawili pod mur, no, i skończyli z nimi! Tak z nami nie igrajcie, bo to się musi skończyć źle! My dawno wzięlibyśmy się za karabiny i siekiery, ino wojna nam zbrzydła, a tej posoki mamy pod same gardło! Cierpimy jeszcze, ale na wszystko przychodzi koniec, Iljiczu! Na wszystko! Powiedz swoim komisarzom, aby po sprawiedliwości rządzili, łobuzów-hołotę zabrali od nas, bo my ich wyrżniemy, jak chwasty na polu…
Lenin zamienił się w słuch, kiwał głową, wyrażał współczucie, obiecywał upomnieć komisarzy, aby nie krzywdzili „ziemi". W duchu myślał:
– Acha! Wylazł burżuj… Potężny, o miljonie głów… uparty, cierpliwy nieskończenie, ale i groźny, jak potwór apokaliptyczny.
Nie odważał się przed nim na pogróżki i nie donosił władzom o śmiałych słowach i buntowniczych myślach włościan. Chciał, żeby mu wierzyli i byli pełni zaufania dla niego – takiego prostego w mowie, o chytrych oczach chłopskich i wesołej twarzy człowieka, który jakgdyby wczoraj odszedł od pługa, rozumie wszystkie potrzeby, biedy i krzywdy „ziemi".
Pewnego dnia z delegacją włościan z nad Wołgi przybył siwy, bezbarwny człeczyna, jakoś dziwnie ubrany, patrzący na Lenina zagadkowemi oczami, łagodnemi i przebiegłemi.
– Pewno jakiś sekciarz – pomyślał dyktator.
Chłopi zanosili zwykłe skargi. Ucisk, grabież, bezprawie, komisarze… słowa te powtarzali bez końca, ciągle powracając do nich.
Mały człeczyna, słuchając utyskiwać wieśniaków, uśmiechał się chytrze i szeptał:
– Próżność wszystko!… Dobrze jest i sprawiedliwie się dzieje. Ułoży się wszystko, sąsiedzi! Nie smućcie, nie siejcie troski w sercu Włodzimierza Iljicza… Niech rychło do zdrowia powraca!… Przed nim jeszcze wielka praca… nie skończona… wielka, oj, wielka!
Gdy delegacja żegnała Lenina i opuszczała jego pokój, siwy człeczyna podszedł do dyktatora i szepnął, ostro patrząc na niego:
– Pozwól mi, Włodzimierzu Iljiczu, pozostać i na osobności powiedzieć ci to, z czem tu przyszedłem.
– Zostańcie, towarzyszu! – zgodził się natychmiast Lenin, dla chłopów wyrozumiały, nigdy niezapominający o „potworze, osiadającym miljon głów", których ściąć nie mogłyby wszystkie „czeki" państwa proletarjatu.
Pozostali sam na sam.
Chytry uśmiech nagle zniknął z twarzy gościa. Wyprostował się i uroczystym głosem rzekł:
– Dawno nie widzieliśmy się, Włodzimierzu Iljiczu! Lenin spojrzał na niego pytająco.
– Dawno! – ciągnął człeczyna. – Raz tylko spotkaliśmy się… w Kokuszkino nad Wołgą… Herbatę z was piłem… Rodzice twoi zaprosili… Uczciwi ludzie byli, dobrzy…
– Ach! – zawołał Lenin i klasnął w dłonie. – Już wiem! Mały, chudy popik, przybyły na pogrzeb dziewczyny wiejskiej…
– Tak, tak! Ojciec Wissarjon Czerniawin… – kiwnął głową gość. – Brata waszego znałem… świeć, Boże, nad jego duszą…
– Na stare lata zmuszony byłem do roli się zabrać, bo popów nie macie w czci. Zaśmiał się cicho i tajemniczo.
Milczeli długo, mierząc się wzrokiem, przełapując każdy błysk oczu, każdą rodzącą się myśl. Pierwszy odezwał się pop:
– Przyszedłem wyrazić wam wdzięczność, Włodzimierzu Iljiczu! Wdzięczność ze szczerego serca, znającego miłość i noszącego w sobie zrozumienie głębokie.
To powiedziawszy, nagłym ruchem uklęknął i pochylił się nisko, czołem dotykając podłogi.
– Wdzięczność dla mnie? – wybuchnął śmiechem Lenin. – My waszych biskupów, popów i mnichów – darmozjadów przetrzebiliśmy i na cztery wiatry rozpędziliśmy. Cha! Cha! Koniec z tem! Amen! Wstańcie z kolan, jam nie ikona…!
Wissarjon Czerniawin wstał, uśmiechnął się chytrze i szepnął:
– Oj, nie koniec! Oj, nie koniec! Początek dopiero… Za to właśnie wdzięczność chciałem ci złożyć, pokłon do samej ziemi… – szepnął.
– Bredzisz, przyjacielu! – machnął ręką Lenin.
– Myślisz, że zabiłeś wiarę? – począł szeptać pop. – E-e, nie! Oni zrozumieli wszystko, wszystko! Wiedzą, jak trawa rośnie, słyszą, co rzeka szemrze! Porozumiewają się teraz rozważnie, ostrożnie, podejrzliwie, bez pośpiechu siły skupiają… Przemówią naraz wszyscy, a będzie to pomruk, który posłyszy cały świat! Zmuszą oni, aby pochylili przed nimi głowy buntem ogarnięci, nic nie miłujący robotnicy i komisarze, ludzie obcy z krwi lub ducha! Chłopi ciemni, których ty oświeciłeś, do życia powołałeś, dłonią twardą, spracowaną ujmą życie ojczyzny i poprowadzą bez wahań. Za to wdzięczność ci przynoszę, Włodzimierzu Iljiczu, od siebie – sługi Bożego, od „ziemi" i od duszy umęczonego za lud brata twego, Aleksandra Uljanowa. Przyjmij go, wszechmogący, miłosierny Boże, do przybytku świętych Twoich!
Lenin, robiąc straszliwy wysiłek, wstał i oparł się o stół rękami. Oczy miał szeroko rozwarte, a w nich miotał się strach dziki, obłędny
Stary pop oczy wzniósł do góry i szepnął z przejęciem namiętnem:
– Umieramy prześladowani, ścigani, umęczeni! Ach! Dobrze, szlachetnie i słodko dla surowej prawdy podlegać nienawiści bezwstydnych despotów, tyranizujących wolność w imię wolności, katujących duszę, aby poznała mądrość przedwieczną!