Литмир - Электронная Библиотека

Kierunek, nadany „Iskrze" przez Uljanowa, nie podobał się Plechanowowi. Próżno jednak przyjeżdżał sam do Londynu i konferował z Włodzimierzem, ten powtarzał:

– Jestem zwolennikiem rewolucyjnego, wojującego marksizmu i takim pozostanę, chociażbym miał być porzuconym przez wszystkich!

Pewnego razu zaprosił Plechanowa na przechadzkę. Powiózł go do Highgate i zaprowadził na cmentarz.

– Co za fantazja włóczyć się po tym śmietniku? – zapytał Plechanow.

– Za chwilę, Jerzy Walentynowiczu, nie powtórzycie tych słów! – szepnął Uljanow. Przeszli jeszcze kilkaset kroków i stanęli przed skromnym pomnikiem.

– Karol Marks! – przeczytał na głos Plechanow.

– Karol Marks – powtórzył Włodzimierz. – Usiądźmy tu w milczeniu i oddajmy się zadumie. Miejsce to zasługuje na to…

Siedzieli długo, nic nie mówiąc do siebie.

Uljanow pochylił głowę i z pod oka obserwował starego rewolucjonistę. Zżymał się, bo poczuł, jak zimny dreszcz przebiegał mu po grzbiecie.

– Ten człowiek myśli w tej chwili o sobie… – szepnął bezdźwięcznie. Wyprostował się i zaczął mówić, wbijając wzrok w blade oczy Plechanowa:

– Ja nie umiem wygłaszać błyskotliwych frazesów. Powiem wprost, co myślę w tej chwili. Układało się to w mojej głowie od dawna, – od dnia, gdy po raz pierwszy spotkałem was, Jerzy Walentynowiczu; zgłębiłem wszystko do dna, dokładnie, bo tylko taką myśl uznaję. Na głos powtarzałem to, co mam powiedzieć w tej chwili, powtarzałem tu, wywołując w pamięci oblicze największego z proroków, – starego Karola Marksa. On słyszał spowiedź moją i utwierdził mnie w zamiarze…

Plechanow podniósł krzaczase brwi i słuchał.

– Jeżeli pracująca klasa będzie oczekiwała swego uprawnienia przez panującą burżuazję -wszystko przepadnie. Uprawnienie to będzie dane wtedy, gdy nasi wrogowie posiądą broń nie do zwalczenia. Technika i chemja dążą ku temu. Musimy przedtem zgnieść burżuazję, musimy przedtem trzymać cały świat w stanie nigdy nie gasnącej rewolucji, musimy odrzucać wszystko, co nam zdradliwie obiecuje i daje państwo burżuazyjne, musimy mieć zawsze w pogotowiu ukryty sztylet i kamień w zanadrzu, aby uderzyć znienacka w momencie najodpowiedniejszym! Innej drogi niema, niema, Jerzy Walentynowiczu!

Stary socjalista nachmurzył czoło i mruknął niechętnie:

– Tymczasem fałszujecie pieniądze! Hańbicie święte ideały rewolucji i socjalizmu? Uljanow zacisnął szczęki i zmrużył oczy.

– Fałszuję pieniądze, lecz z chwilą, gdy zaczynają one służyć rewolucji, stają się prawdzi-wemi! – wybuchnął. – Hańbę odczuwają zwyciężeni, zwycięzcy nie znają tego słowa!

– A jednak… – zaczął Plechanow.

– Nic więcej! – przerwał mu Włodzimierz. – Bolą mnie słowa wasze, och, jak bolą! Dokończę więc tego, o czem myślałem nieraz nad grobem Marksa. Muszę dokończyć, szczególnie po tem, com usłyszał od was! Wiedźcie, że nie zatrzymam się przed rozbiciem partji, przed zerwaniem z wami, przed oskarżeniem najcięższem i druzgocącem, które rzucę wam, nie zamyślę się ani na chwilę, żeby zgnieść was, którego kocham i uwielbiam szczerem sercem, zdeptać, a imię wasze zohydzić na wieki! Nie mam nic dla siebie, oprócz idei, a tej bronić będę zębami, pazurami, słowem, bagnetami i szubienicami! Idźcie ze mną do końca, a imię wasze pozostanie jasnem, jak słońce! Jeżeli odstąpicie mnie – gorzej wam!

– Pogróżka? – spytał Plechanow.

– Ostrzeżenie i gorące błaganie! – wyrwał się Uljanowowi namiętny szept. Więcej nic nie mówili do siebie i powracali do Londynu, zgnębieni, zamyśleni. Plechanow wkrótce wyjechał. Rozstanie się było zimne i krępujące dla obydwóch. Na pożegnanie obaj nie wiedzieli, co mają sobie powiedzieć.

Wkrótce Uljanow wyjechał na cały miesiąc do Bretanji.

Pozostawił w redakcji kilka artykułów dla „Iskry", podpisanych owym pseudonimem -„Lenin".

Pierwszy raz uczynił to bezwiednie. Napisał pierwsze nazwisko, jakie przyszło mu na pamięć.

„Lenin"?

Nagle wypłynęła we wspomnieniach niegdyś kochana, uduchowiona twarz Heleny, złociste warkocze, oczy pełne zachwytu i błysków rzewnych.

– Czy słyszała ona o mnie? – pomyślał z westchnieniem. – Może, uważa mnie za potwora, jak ta Szumiłowa? Ech! Z pewnością dawno już zapomniała! W innem niezawodnie obraca się środowisku ta… córka generała.

Jednak czuł wokoło siebie jakieś lekkie szmery, jakieś drgania powietrza, jakgdyby drobne motyle muskały twarz jego i dotykały powiek.

Zdziwił się nawet, bo wpadł w zadumę, ogarnięty wspomnieniami młodości.

W tej chwili Nadzieja Konstantynówna zapytała go o adres jednego z towarzyszy w Nowym Jorku. Niestosowne myśli rozwiały się natychmiast, niespodziewanie napływające wspomnienia prysnęły spłoszone.

– Głupstwo wszystko! – szepnął. – „Lenin" z tej samej przyczyny, a raczej bez żadnej przyczyny, co inne pseudonimy: Ulin, Iljin, Iwanow, Tulin; dlatego, dlaczego w Niemczech byłem – doktorem Jordanowym, Modraczkiem – w Pradze, a tu – Richterem. Nic innego! Wszystko głupstwo, drobiazg, czcze wrażenie wobec celu życia!

Śmiał się długo, szyderczo i cicho przed samym sobą, i nikt o myślach jego wiedzieć nie śmiał. Bowiem wtedy przekroczył już niewidzialny rubikon.

Na tamtym brzegu pozostały jego osobiste uczucia i marzenia, na tym – stał on, a z nim wszystko, czego dokonać zamierzał. Tu nie widział nic dla siebie. Czuł się najwyższym kapłanem idei, którą uważał za najszczytniejszą.

Śmiał się więc z tego, co opuszczone na przeciwległym brzegu, pozostawało takie nędzne, drobne, na zawsze dalekie.

– A teraz? Ach, tak! Gdzież zapisał adres tego towarzysza z Nowego Jorku, skąd „Iskra" otrzymywała dwa razy do roku po sto dolarów?

W Bretanji spotkał się z matką.

Rozmawiali z sobą krótką chwilę. Marja Aleksandrówna zrozumiała duszę syna. Wszystko było poza nim. On zaś cały był w przyszłości, którą zamierzał budować. Nie pozostało w nim miejsca dla niej – matki! Zasmuciło to ją, bo biedne, kochające serce matczyne pragnęło miłości i uczucia ciepłego; chciało ujrzeć dziecko… syna.

Uspokoiła się jednak prędko, bo wrażliwa i pełna wyrozumiałości ujrzała, że w sercu Włodzimierza niema miejsca nawet dla niego samego. Stał się człowiekiem-maszyną, pracującym podług wyższego nakazu, wskazującego cel daleki, czy bliski, jemu tylko widzialny.

Włodzimierz całe dnie, wieczory, a nawet noce, spędzał nad morzem. Wciskał się pomiędzy poszczerbione skały, wyżarte przez bałwany i wichry, i zapadał w zadumę.

Przyglądał się, jak nadbiegające fale przypływu biły w strome urwiska, rozpryskiwały się w pianę i bryzgi, cofały się i znowu mknęły z sykiem, hukiem i pluskiem wściekłym. Zdawało się, że nie miały mocy zadać ciosu tym skałom czarnym, twardym, odwiecznym. Parły, zderzały się z piersią brzegu i odbiegały…

Jednak bystre oczy Włodzimierza spostrzegły głębokie szczeliny w urwistych spychach, pełne mroku zagłębienia w granitowej zbroi skał i odłamy niezliczone, staczające się na zalewany wodą zdziar nadbrzeżny.

Była to robota fal i zdobycz ich…

– Wieki przeminą – myślał Uljanow – i nic z tej twierdzy skalnej nie pozostanie! Siwe, spienione morze wdzierać się pocznie tam, gdzie teraz skrzętny rolnik ziarno rzuca na rolę zaoraną. O, gdyby wiedziało morze, czego chce i do czego dąży! Podwoiłoby wysiłek, pomnożyłoby szeregi fal potężnych i zdobyłoby za jednym zamachem to, na co teraz, walcząc bezmyślnie, wieki całe trawi. Nie tak czynię ja! Przebijam i drążę pierś starych pojęć i marzeń odrywam od nich skałę po skale, połać po połaci, lecz wiem, że za tą przegrodą leży odłogiem nizina. Chcę zdobyć ją, zalać falami moich myśli i nową twierdzę wznieść, potężne zamczysko, którego zdobyć nie potrafi nikt, nikt!

Tymczasem fale odbiegały. Już nie docierały do skalistych przylądków i ciemnych zatok; ukojone, omdlewające lizały kamieniste łachy, rozbijały się bezsilnie o ostre krawędzie raf poszczerbionych i odchodziły dalej, coraz dalej, znikając w białej zwarze morza, w skotłowanej mgle, w szalonym tańcu spienionych bałwanów, nad któremi miotały się i szybowały mewy, krzycząc jękliwie:

32
{"b":"100830","o":1}