Myśli te krok po kroku doprowadziły go do określonych wniosków. Był przekonany, że na pomoc towarzyszy zagranicznych liczyć nie może, raczej spodziewał się sprzeciwu, ciosu
w plecy. Uśmiechnął się prawie wesoło i, widząc wchodzącego do pokoju towarzysza partyjnego, zawołał, ściskając mu rękę:
– Piotr Wielki przerąbał okno od zachodu i wpuścił do stęchłej Rosji powiew świeżego powietrza, teraz my otworzymy do Europy okno od wschodu, a przez nie wyrwie się niszczący huragan, towarzyszu!
Robotnik spojrzał ze zdumieniem na Uljanowa. Ten poklepał go po ramieniu i rzekł z uśmiechem:
– To nic! Odpowiedziałem głośno na własne swe myśli!
Usiedli i zaczęli konferować o drukowaniu nowych ulotek, które miały być rozrzucone po fabrykach w związku z oczekiwanym strajkiem. Znowu zaczęła się potajemna praca agitacyjna.
Policja dowiedziała się wkrótce o powrocie niebezpiecznego rewolucjonisty, umiejącego wywijać się z rąk ścigających go szpiclów.
Uljanow był spokojny, jak zwykle, i z pedantyczną dokładnością wykonywał swoje czynności. Zawsze w wyznaczonym terminie artykuł jego był przygotowany do druku, o określonej godzinie stawiał się na zebrania partyjne, na czas bił ulotki na hektografie i rozdawał je przychodzącym na umówione miejsce kolporterom.
Pracował, jak maszyna, zimna, sprawna, dokładna. Żywił się byle czem, spał zaledwie parę godzin, ustawicznie ukrywając się w różnych, dobrze mu znanych i bezpiecznych miejscach.
Idąc pewnej nocy przez wyspę Bazylijską, spostrzegł człowieka, który go ani na krok nie odstępował.
Uljanow zatrzymał się, udając, że czyta naklejony na ścianie komunikat rządu w sprawie poborowych, i czekał spokojnie.
Idący za nim nieznajomy, mijając go, mruknął:
– Towarzyszu, dzielnica otoczona jest policją. Ratujcie się! Włodzimierz przyjrzał się nieznajomemu. Nigdy go nie widział.
– Może jakiś szpicel? – pomyślał i szedł dalej, baczny i gotów w każdej chwili ukryć się w dziedzińcu pobliskiej kamienicy, wychodzącej na trzy ulice.
Wkrótce przekonał się, że na wszystkich rogach tkwiły tajemnicze postacie cywilów i patrole policji.
– Obława… – domyślił się. – Czekają, aż noc zapadnie.
Spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina siódma. Wszedł do najbliższej bramy i ukrył się w klatce schodowej. Przesiedział, czytając demonstracyjnie arcy-konserwatywnego „Obywatela", aż do 9-ej. Wyjrzał przez bramę. Szpicle i policjanci pozostawali na swoich placówkach.
Uljanow przeszedł na drugą stronę ulicy i zapuścił się do ciemnej czeluści wąskiego zaułka. Ujrzał tu żółtą, odrapaną, brudną kamienicę z palącą się latarnią, na której czerniał napół starty napis: „Przytułek nocny".
Wszedł do sieni i wyciągnął do dozorcy pięć kopiejek, prosząc o miejsce.
Jednooki człowiek, siedzący przy kantorku, oglądał go podejrzliwie. Jasne, biegające niespokojnie oko obmacywało postać klienta.
Nic podejrzanego nie dostrzegł jednak. Zwykły robotnik w wyszarzałem palcie, wykrzywionych butach z cholewami i zatłuszczonej czapce.
– Bezrobotny? – rzucił pytanie. Uljanow w milczeniu skinął głową.
– Paszport! – rzekł dozorca i wyciągnął rękę, okrytą dużemi piegami.
Przeczytał podany mu papier, wystawiony na nazwisko Bazylego Ostapienki, wieśniaka z guberni Charkowskiej, zecera.
Zapisał do księgi, schował pieniądze do pudełka i z brzękiem rzucił na stół mosiężną bla-szankę z numerem.
– Drugie piętro, trzecia izba, – mruknął i, wydobywszy z pod kantorka czajnik, nalał herbaty do zatłuszczonej, dawno niemytej szklanki.
Uljanow odnalazł swoje miejsce w ciemnej, zakopconej izbie, pełnej zaduchu, bo obłoki dymu tytoniowego i trzydzieści, cuchnących potem, wódką i brudnem ubraniem postaci leżało na pryczach w pozach nieprzymuszonych i malowniczych. Niektórzy klienci przytułku leżeli zupełnie nadzy z ropiącemi się wrzodami na ciele, z ranami na spracowanych stopach. Wyłapywali na sobie wszy i klęli, złorzecząc wszystkim i bluźniąc ohydnie.
Nikt nie spał jeszcze. Gwar rozmów dolatywał też z innych izb, wychodzących do wąskiego korytarza.
Ujrzawszy nowego klienta, jakiś brodaty, półnagi drab, krzyknął:
– Hrabia raczy kroczyć! Cicho, chamy, stulcie gęby przed wysokorodnym, nieznajomym panem! Cześć panu hrabiemu!
– Cześć wam, generale! – odpowiedział Uljanow, śmiejąc się wesoło.
– Dlaczego myślicie, że jestem generałem? – zapytał zdumiony drab.
– Bo prędko oni tak wszyscy wyglądać będą. Myślałem, że już się zaczęło od was! – odpowiedział, zdejmując palto.
Wszyscy śmiać się zaczęli.
– To myślisz, że tak będzie? – zadał pytanie stary żebrak, owinięty w łachmany.
– Powiedz…! – podtrzymali go inni.
– Jakżesz może być inaczej?! – odparł. – Czyż myślicie, że na wieki starczy nam cierpliwości, aby przymierać z głodu i tułać się po tych brudnych legowiskach? Nie, braciszkowie! Dość tego! Tylko patrzeć, jak zapędzimy generałów, hrabiów i wszelkich panów do tych dziur, a sami będziemy mieszkali w ich pałacach.
– A to ci chwacki pasażer! – zachwycali się sąsiedzi. – Gada jak z książki, a co słowo, to szczere złoto! Czas już brać się do roboty i skończyć z temi psami! Za długo piją naszą krew!
– Cierpieć i milczeć potrzeba! – odezwał się nagle cichy głos z pryczy, tonącej w mroku. – Cierpieć i milczeć, aby być godnymi Chrystusa-Zbawiciela umęczonego…
To powiedziawszy, jakiś niemłody, ponury chłop zaczął hałaśliwie drapać sobie pierś, oglądać wyczochrane robactwo i dusić je na krzywym, grubym, jak kopyto, paznogciu. Uljanow zaśmiał się szyderczo i spytał:
– Wesz?
– Wesz! To – już piąta; cała prycza zarażona – odmruknął.
– Cierpieć i milczeć potrzeba! – naśladując go, rzekł Włodzimierz. – Nie możesz wytrzymać dźgnięcia wszy, a prawisz o cierpliwości, bracie miły! Albo nas chcesz oszukać, albo siebie samego, chrześcijaninie!
Słuchacze ryknęli śmiechem. „Chrześcijanin" nie odzywał się więcej.
– Ech! – zawołał nagi drab. – Gdyby tak mnie na sędziego powołali, jabym tam długo nie gadał! Nożem po gardle i – do rowu. Tyle tej nienawiści we mnie się zebrało niczem wszy i pluskiew w pryczach. Ech!
– Może doczekacie się, towarzyszu! – pocieszył go Włodzimierz.
– Oj! Chociażby jeden, jedyny taki dzionek przeżyć, to później już umrzeć nie żal! Za całą krzywdę, za nędzę!
– Może doczekacie się! – powtórzył Uljanow, kładąc się i otulając paltem. Nic nie mówił więcej.
Spędzający w przytułku noc biedacy cichemi głosami opowiadali o swoich cierpieniach, nędzy i klęskach życiowych.
Jeden po drugim milkli i zasypiali.
Uljanow nie mógł zasnąć. Oczekiwał rewizji policyjnej i nadsłuchiwał czujnie. Gdzieś niedaleko zegar wydzwonił północ.
W przytułku panowała cisza. Ludzie, zgnieceni kołem życia, spełzający się tu zewsząd, niby pokaleczone robactwo, zapadali w ciężki, niespokojny sen. Nagle Uljanow usłyszał wyraźny szmer i cichy szept:
– Wańka, chodź! Już można…
Dwóch ludzi wyślizgnęło się z półciemnej izby, oświetlonej wysoko pod sufitem zawieszoną lampką naftową, straszliwie kopcącą, i zniknęło w mroku korytarza.
Wkrótce rozległy się ostrożne, skradające się kroki i do izby ze śpiącemi postaciami miotających się i pomrukujących we śnie nędzarzy weszło dwóch mężczyzn i dwie kobiety.
Po chwili wszyscy leżeli już w szeregu innych na brudnej pryczy, szepcąc niewyraźnie, jakgdyby ćwierkające gdzieś za piecem świerszcze.
W chwilę później doszły odgłosy pocałunków…
Z korytarza rozległy się nagle ciężkie kroki kilkunastu ludzi i głośne okrzyki:
– Rewizja we wszystkich naraz izbach! Spieszyć się!
Na progu wyrosły postacie barczystych policjantów i dozorców z latarkami.
Weszli do izby, pobudzili uśpionych ludzi, zrywali okrywające ich łachmany, przeszukiwali ubranie i oglądali paszporty, świecąc w oczy, zmrużone od światła i przerażenia.
Uljanow, nie podnosząc się z pryczy i jęcząc, wyciągnął swój paszport. Policjant obejrzał go, odnotował nazwisko w książce i zwrócił dokument. Rewizja szła dalej wśród westchnień, wystraszonych głosów nocnych mieszkańców przytułku, pogróżek policjantów, pogardliwych wyzwisk.