Литмир - Электронная Библиотека

Uljanow odpierał to swemi argumentami. Prokurator zkolei zbijał twierdzenia obrońcy. Sprawa, drobna i zwykła, zaciągnęła się do wieczora. Wreszcie oskarżyciel i obrońca wyczerpali swoje dowodzenia i umilkli.

Prezes sądu, zniecierpliwiony długą procedurą, surowym głosem rzekł, zwracają się do oskarżonego.

– Podsądny! Do was należy ostatnie słowo!

Znudzony, głodny i ziewający robotnik wstał leniwie i mruknął:

– Niewiadomo, poco było tyle gadaniny! Ukradłem, bo ukradłem, lecz cóż w tem nadzwyczajnego?… Nie ja – pierwszy, nie ja – ostatni…

Włodzimierz Uljanow przegrał sprawę. Spojrzawszy na klienta, prokuratora i sąd, parsknął beztroskim śmiechem.

Niebywała wesołość zapanowała na sali.

Ten anegdotyczny występ młodego adwokata zadecydował o jego karjerze. Kilka następnych spraw Uljanow znowu przegrał, więc zaniechał praktyki.

Rozumiał, że nie miał zdolności do obracania się w granicach twardych paragrafów kodeksu karnego, nie umiał wykorzystać faktów w ściśle ograniczonej płaszczyźnie prawa. Chciał raczej prawo nagiąć do wypadków, nieraz odrzucając kompetencję w jego zakresie pewnych zjawisk o szerszem znaczeniu. Dowodził, że sprawiedliwość jest różna dla poszczególnych warstw społeczeństwa. To, co dobre jest i sprawiedliwe dla łapownika – urzędnika z uniwersyteckiem wykształceniem, to nie może być zastosowane do ciemnego wieśniaka, lub zawsze głodnego wyrobnika. Nieraz mimowoli stawał się oskarżycielem, obrońcą i sędzią w jednej osobie. Taka logika Uljanowa spotykała się z szyderstwem lub pogardliwym uśmiechem wykwalifikowanych sędziów.

W biegu pewnej sprawy prokurator zauważył zjadliwie:

– Obrońca, widocznie, zamierza stać się prawodawcą, wprowadzającym całkiem nowe idee do kodeksu!

– Tak! Mam ten zamiar! – natychmiast odpowiedział Uljanow z takim wyrazem twarzy i takim tonem, że nikt nie mógł zrozumieć, czy poważnie mówi ten nieudolny adwokacik, czy drwi.

Wyrzekając się karjery prawniczej, Włodzimierz zaczął studjować nową ustawę fabryczną i pogłębiał swoją wiedzę w zakresie socjologji. Pracował nad broszurą o rynkach, o ekonomicznych błędach ludowej partji i zaczął pisać dużą rozprawę, zatytułowaną „Przyjaciele Ludu", zaznaczając w niej wyraźnie drogi i cel walki, którą musiała wszcząć socjaldemokratyczna par-tja, dopiero pod wpływem teorji Marksa i Engelsa organizująca się na terenie Rosji.

Nie skończywszy z tem, wyjechał do Petersburga, szukając w stolicy ludzi jednakowo z nim myślących.

Nie znajdywał ich jednak. W kółkach marksistów przewodziła liberalna inteligencja, zapatrująca się na socjalizm teoretycznie, widząca w nim historyczną fazę ekonomicznego rozwoju, w której masy ludności odgrywały bierną rolę.

Ludzie nie wychodzili poza granicę panującej ideologji, marzyli o zmianach istniejącego prawa i porządku państwowego wobec nowej, nadchodzącej fazy dziejowej w rozwoju społeczeństwa.

Miotano się bezsilnie, nie widząc wyjścia z labiryntu sprzeczności i usypiając żądzę czynu skromną pracą nad rozpowszechnieniem wśród robotniczej masy broszurek liberalnego „komitetu oświecenia".

Jednak nawet tak niewinną działalność należało ukrywać w mroku konspiracji, bo surowy rząd carski ścigał ją i tępił nieubłaganie.

Uljanow kilka razy spotykał się z kierownikami komitetu oświecenia i kółek, szerzących uświadomienie w klasie robotniczej.

Spotkania te skończyły się gwałtownem zerwaniem.

Uljanow patrzył na marksistów petersburskich z tak źle ukrywaną pogardą, że doprowadził ich do oburzenia, chociaż nie jeden z wyznawców Marksa pod badawczym wzrokiem przybyłego z nad Wołgi „towarzysza" czuł się zmieszanym, przygnębiony i pytał siebie:

– Jacyż my jesteśmy rewolucjoniści?!

– Czy wasza partja ma na celu rewolucyjną walkę o socjalistyczny nastrój Rosji? – rzucał im pytanie Uljanow głuchym, chrapliwym głosem.

– Niezawodnie! – odpowiadali mu marksiści. – Wiemy, że musi wybuchnąć walka klasowa.

– Tymczasem trudnicie się rozdawaniem ogłupiających broszurek nędznego komitetu oświatowego, kierowanego przez liberalną inteligencję, zawsze bezwolną, tchórzliwą, zatrutą do rdzenia, do ostatniej komórki mózgu ideologją burżuazji. Cóż? My wam nie bronimy tego! Idźcie swoją drogą ku własnej zgubie!

Takie twierdzenie obraziło wszystkich.

– W imieniu kogo, jakich „my" przemawia do nas towarzysz Uljanow? – wołano ze wszystkich stron.

Włodzimierz mrużył oczy i rzucał złe, syczące słowa:

– Mówię do was w imieniu tych, którzy zaczynają już zrywać wszelkie stosunki z tak zwanem społeczeństwem i wkrótce wyciągną ręce do naturalnego wroga burżuazji, z którą oni nic wspólnego nie mają i mieć nie chcą.

– Któż to jest? Gdzie takie warstwy się znajdują?

– Dowiecie się o tem niebawem! – odpowiedział Uljanow i już więcej nigdy nie widziano go na zebraniach kółek socjal-demokratów petersburskich.

Oburzali się na niego, bo słyszeli, że nazywa ich pogardliwie „skowronkami liberalizmu burżuazyjnego". Zapomnieliby o zuchwałym marksiście nadwołżańskim, gdyby nie cały szereg utworów tego zagadkowego człowieka.

Były to tak zwane „żółte kajeciki", wykonane na hektografie, a nabierające coraz szerszego rozgłosu i niezwykłej poczytności.

Pisane prostym, raczej prostackim, jurnym stylem, doskonale przystosowanym do podkreślenia zasadniczej myśli, nie mogły one być zaliczone do utworów literackich lub naukowych. Nosiły cechy surowości i gniewu fanatycznych ojców kościoła, miały charakter bulli papieskiej, pełnej doświadczenia o nieomylności swojej, przykuwały uwagę śmiałością rewolucyjnego ujęcia.

Jednocześnie autor „żółtych kajecików" wydrwiwał, ośmieszał liberałów i „umundurowanych" socjalistów, rzucał na nich cień podejrzeń, obdzierał z uroku, którym byli otoczeni w kołach robotników nieoświeconych i nie posiadających zdrowego sądu o ludziach.

Socjal-demokraci, jak niegdyś ludowcy, poczuli w Uljanowie silnego przeciwnika, tygrysa drapieżnego, podstępnego, umiejącego napadać z różnych stron, a zawsze znienacka i z całą siłą.

Tymczasem Włodzimierz podróżował po Rosji, zatrzymując się w miastach fabrycznych. Zawierał znajomości z robotnikami, wśród których nie tyle sam przemawiał, ile słuchał innych uważnie, spokojnie. Jednak, gdy odjeżdżał, robotnicy powtarzali sakramentalny frazes:

– Nie uznajemy państwa, społeczeństwa, prawa, kościoła i moralności, nie chcemy znikąd pomocy! My stanowimy siłę i w walce krwawej zdobędziemy z własnej woli wspólnemi siłami wolność i sprawiedliwość, podług własnego zrozumienia!

W tym okresie poznał Włodzimierz dwóch dość inteligentnych robotników – Babuszkina i Szałdunowa i z nimi razem wciągał do organizacji innych robotników, pisał ulotki i broszury, rzucał je w środowisko pracującego proletarjatu, siejąc pierwsze ziarna bezwzględnej walki z całem społeczeństwem.

W Petersburgu pracując w kółkach robotniczych, gdzie wykładał socjologję, czytał i komentował Marksa oraz słynny „manifest komunistyczny", a jeszcze więcej wypytywał, słuchał i myślał o budzącej się do czynu duszy ludzi bezdomnych, niepewnych jutra, przez nikogo niebronionych i bezkarnie wyzyskiwanych.

W jednem z kółek, zorganizowanych w fabrycznej dzielnicy Petersburga – Ochcie, poznał wyrobnicę z fabryki Torntona.

Piękna, rozrosła dziewczyna o płowych warkoczach, bujnej piersi i śmiałych oczach miała na imię Naścia.

Uljanow, ściskając jej drobną, lecz twardą dłoń, przypomniał sobie Naśćkę z Kokusznika, bitą przez pijanego ojca, oszukaną przez młodego szlachcica i zamordowaną przez znachor-kę wiejską.

– Tej – to byle kto nie skrzywdzi! – pomyślał, patrząc z uśmiechem na robotnicę.- Rezolutna i odważna niewiasta. Nie pozwoli sobie do kaszy dmuchać!

Tego wieczora mówił o programie Erfurckim. Robotnicy słuchali w skupieniu, a on swoim zwyczajem, akcentując słowa, powtarzał najważniejsze punkty i usiłował wywołać w słuchaczach dążenie do przejawu woli i czynu.

22
{"b":"100830","o":1}