Литмир - Электронная Библиотека

– Car, pomazaniec boży, uważa, że władza jego nie jest z tego świata, lecz boska. W tem przeświadczeniu jest wychowany, a więc ma inaczej skierowaną myśl, niż nasza. Nie zna on mieszczańskiej moralności i tchórzostwa. O, carowie są odważni! Z łatwością przecinają życie poddanych i chętnie oddają swoje! Terrorem ich zastraszyć nie można, a cóż dopiero głupiemi, bezsilnemi protestami studentów i śmiesznemi, bezwolnemi formułkami „Woli Ludu" o konstytuancie! Dlaczego socjaliści-rewolucjoniści nie żądają raczej przydziału ziemi na księżycu?!

– Brawo! A to tnie tych jakobinów! – rozlegały się wesołe krzyki.

– Precz! Precz z prowokatorem! Zrywa strajk! – wołali, wymachując pięściami, zagorzali ludowcy.

– Dacie mi skończyć, czy nie? – krzyknął chrapliwie Uljanow. – Boicie się prawdy?

– Niech mówi! Niech mówi! – podtrzymano go. Na sali zapadła groźna cisza.

– Konstytuanta oznaczałaby odsunięcie od tronu lokajów carskich. Karmieni i opłacani hojnie nie zechcą stracić ciepłego kąta. Ho, nie tacy oni głupi, moi drodzy! Któż więc usłucha niczem nie popartych żądać naszych jakobinów w czapkach urzędowych i o duszach tychże lokajów, może nieco zbuntowanych, ale marzących o ciepłym kąciku przy tłustym pierogu carskim. Kto?

– Zdrajca! Oszczerca! Agent rządowy! – wołała rozwścieczona partja „Woli Ludu".

– Zuch! To ich wsadza na kół! – śmieli się prawomyślni i bezpartyjni. Jednak słuchali dalej, bo zuchwały mówca rękę podniósł i oczami groził.

– Nie tędy droga, koledzy! Chcecie protestować? Dobrze! Idę z wami, ale chodźmy do koszar, do żołnierzy – chłopskich synów, na wieś. zbierzmy siły i z bronią w ręku pokażmy, że umiemy żądać i że wszyscy paść potrafimy za wykonanie naszej woli! Chodźmy, ale zaraz, nie zwlekając, bo za godzinę szpiegowie powyłapują nas, prawomyślni i bezpartyjni tchórze pomogą im, a partja „Woli Ludu" czmychnie do krzaków, zostawiając kogoś na pożarcie, bo „wodzowie" są potrzebni do pisania ulotek z bzdurami i bajdami dla dzieci!…

Wybuchnęła istna burza krzyków, wyzwisk, obelg.

– Precz z prowokatorem! Wyrzucić za drzwi oszczercę! Jakiem prawem przemawia w takim tonie? Zrywa wiec! Zdrajca.

Wiec został istotnie zerwany, ponieważ pomiędzy studentami rozgorzał spór, a nawet bójka. Uljanow stał na katedrze i słuchał uważnie, pogardliwie. Gdy się na chwilę uciszył hałas, rzucił szyderczym głosem:

– Zdaje mi się że jestem na zgromadzeniu konstytuanty rosyjskiej, bo taką tylko w istocie być może… Ale ja ją rozpędzę na cztery wiatry!

Spokojnie opuścił katedrę. Patrząc twardym wzrokiem, szedł pomiędzy rozstępującymi się przed nim studentami, miotającymi nań przekleństwa, i porzucił salę. Wyszedł na korytarz, gdzie czekali na niego koledzy Zegrzda i Ładygin. Uljanow spojrzał na nich i szepnął.

– Teraz uciekajmy, bo opamiętają się i zechcą obić mnie!

Pobiegli całym pędem. Włodzimierz zgadł. Studenci tłumnie wypadali z sali i gonili uciekających. W tej chwili zjawiła się policja i pedle. Zaczęły się areszty. Wśród zatrzymanych studentów znalazł się też i Włodzimierz Uljanow.

Rada uniwersytecka, konferująca wspólnie z urzędnikami władz administracyjnych, długo ważyła sprawę, czy Uljanow ma być oddany pod sąd, czy też należy ukarać go inaczej? Wkońcu postanowiono wydalić go z uniwersytetu na zawsze i wysłać do Kokuszkino pod dozór policji. Wszyscy bowiem uznali, że znakomicie ośmieszył partję „Woli Ludu" i sparaliżował zamiar jej wywołania zamieszek studenckich.

– Tego młodzieńca jabym chętnie przyjął na dobrą pensję do policji tajnej! – zauważył pułkownik żandarmski.

– Nie pójdzie! – mruknął inspektor uniwersytetu.

– Wiem! – uśmiechnął się żandarm. – Zresztą, nie byłbym pewien takiego agenta; mógłby odegrać podwójną rolę. Bywały już takie wypadki!

Tegoż dnia Włodzimierz w towarzystwie wąsatego wachmistrza żandarmów wyjeżdżał z miasta.

W drodze myślał o tem, że, gdyby Helena Ostapowa mieszkała w Kazaniu, to, dowiedziawszy się o jego mowie na wiecu, uważałaby go za nikczemnego zdrajcę i prowokatora. Na tę myśl uśmiechał się złośliwie i, patrząc na wachmistrza, rzekł do niego ze śmiechem:

– Życie jest zabawną historją, panie żandarmie!

– E-e! – odparł z niechęcią. – Nic zabawnego… Pensja mała, pracy dużo…

– Oj! – zawołał ubawiony Uljanow. – Boję się, że pan przejdzie do „Woli Ludu", bo ona broni wszystkich pokrzywdzonych, to i panu przyobieca podwyżkę pensji.

– Żartuje pan student, a mnie, doprawdy, nie do śmiechu! Żona ma rodzić za miesiąc, a dodatku do pensji jak niema, tak niema! – mruknął wachmistrz.

Włodzimierz czuł się wyśmienicie. Jakaś wielka radość spłynęła na niego. Wszystko dokoła przykrywała biała płachta śnieżna, mróz tężał z godziny na godzinę, jemu zaś wydawało się, że już nadeszła wiosna, promienna, wezbrana nadmiarem sił czynnych, bujnych.

Czuł się zupełnie wyzwolonym.

Zerwał ze wszystkiem, co wiązało go z życiem normalnem, szarem, mieszczańskiem.

Teraz mógł zacząć iść drogą, którą z taką dokładnością nakreślił sobie, oznaczając na niej każdy krok. Los jego został postanowiony, a wierzył, że sądzonem mu było wykorzystać go do końca, w czyn wprowadzić wszystkie myśli, które już od kilku lat układały się w głowie jego i przybierały formy, ze stali odlane.

– Teraz dopiero będę się uczył! Uczył! Uczył!

Nic go już od nauki oderwać nie mogło. Wiedział, że nie uwikła się w żadne awantury polityczne. Zerwał tak stanowczo stosunki z „Wolą Ludu", że nikt z tej partji w całym kraju nadwołżańskim nie zajrzałby do niego. Z drugiej strony były zwrócone na niego oczy policji, żandarmów, szpiegów. Każdy krok jego, każde głośniejsze powiedzenie byłyby odrazu wiadome władzom.

Uśmiechał się do tych myśli, jakgdyby przynosiły mu niesłychane, wymarzone szczęście.

W swoim pokoiku w Kokuszkino wpadł odrazu w pasję, w prawdziwy szał nauki.

W ciągu dwóch lat przeszedł cały kurs nauk wydziału prawnego i był gotów do dyplomu. Posłał podanie o dopuszczenie go do egzaminów w Kazaniu lub Petersburgu, lecz otrzymał stanowczą odmowę. Wtedy kilkakrotnie wszczynał zabiegi o uzyskanie pozwolenia na wyjazd zagranicę. Nie miały jednak żadnego skutku.

Jedno tylko uzyskał przez ten czas. Dowiedział się bowiem, że wygnanie jego potrwa trzy lata. Wkrótce wystarano się dla niego o prawo na powrót do Kazania. Nic go już jednak nie ciągnęło do tego miasta, gdzie uniwersytet został dla Włodzimierza zamknięty. Postanowił tedy przenieść się do Samary.

W tym czasie dokonał olbrzymiej pracy. Poznał dzieła wszystkich socjologów i szczególnie starannie i wszechstronnie przestudjował Marksa.

Krytycznie i trzeźwo patrzący na życie młodzieniec musiał przyznać, że na wygnaniu sa-marskiem stał się poważnym teoretykiem marksizmu.

Nie znosił teorji, pogardzał nią podobnie, jak i ludźmi suchej, formalnej doktryny.

Uspakajał siebie, rozumując w ten sposób:

– Każdy lekarz narazie jest tylko teoretykiem. Jednak, gdy przeprowadzi z mniej lub więcej pomyślnym wynikiem kilka porodów, lub zarżnie nieszczęśliwego pacjenta, staje się praktykiem i pomaga ludzkości w walce z cierpieniami. Niezawodnie tak też będzie i ze mną. Chętnie zrobię nie jedną, a tysiąc wiwisekcyj, aby wykierować się na tęgiego specjalistę!

Odczuwał nieraz żądzę nieprzepartą, aby przemówić do ogółu.

Do jakiego? Do inteligencji prowincjonalnej, pijanej, grającej w karty, tępej i na wszystko obojętnej? Do ślepych wyznawców formułek „Woli Ludu"? Do chłopów?

– Nie! – myślał. – Jest to materjał nie do przerabiania zapomocą pisanego słowa! Tam potrzeba pięści, kija lub jeszcze bardziej skutecznych narzędzi przemocy!

Zupełnie przypadkowo natrafił na klasę podatniejszą.

W zamieszkiwanym przez niego domu często spotykał stróża, zawsze pijanego i chwilami strasznego w swej wściekłości. Tłukł wtedy swoją babę i dzieci, gonił psy, wynagradzając im miotłą i ciskał się na wszystkich.

20
{"b":"100830","o":1}