– Dlaczego? – zapytałem krótko.
Zadreptał w miejscu, a brzuch podskakiwał mu obleśnie.
– Nie wie pan o tym, mister Immortal, ale rząd podjął kilka dni temu decyzję o zakazie sprzedaży pozaukładowych pojazdów kosmicznych osobom prywatnym. A więc ja panu przestaję być potrzebny.
– To jeszcze nie powód, żeby…
– Nie, nie powód – zgodził się skapliwie. – Ale teraz mogę już panu powiedzieć, że prywatnie, jak przedstawiciel gatunku ludzkiego nienawidzę pana, boję się, brzydzę i uważam, że taki nieczłowiek jak pan nie powinien żyć! Jest pan zagrożeniem dla całej ludzkości!
– Ach, więc wy tak, z miłości do ludzi, do człowieka, prywatnie i zupełnie darmo chcecie wspomóc rząd i wybawić ziemię od potwora. Czy tak?
– Właśnie tak – potwierdził adwokat.
Na znak pogardy i lekceważenia ten dobry obywatel i przedstawiciel gatunku ludzkiego splunął mi pod nogi i odszedł
– Klucz – powiedział Starszy Łowczy
I wyciągnął rękę jakbym był małym pieskiem i miał mu przynieść go w zębach jak gazetę poranną lub kapcie
– Nie mam – powiedziałem zgodnie / prawdą
Skądś z tvłu padł strzał i rozszarpał mi lewe ucho Strzelający musiał klęczeć bo kula poszła górą ponad głową stojących za mną, i przepadła w lesie
Aaa i ' – ryknąłem i padłem na ziemię chwytając się za okaleczoną głowę.
– Wstawaj! Gdzie klucz!
– Ukryty – wystękałem gramoląc się na nogi
Koleiny strzał strzaskał mi kolano wrzasnąłem nieludzko z bólu i padłem Dwóch sąsiadów Łowczego podeszło do mnie Dźwignęli mnie pod pachy i pociągnęli do słupa Przypięli mnie rzemieniami i odeszli.
– Gdzie? – spytał znowu łowczy osobiście biorąc mnie na cel
Jak mi się, zdawało mierzył w genitalia Powiedziałem gdzie ukryłem klucz Na twarzy tamtego odbił się wyraźny zawód Opuścił bron i dał znak do podpalenia stosu.
– No strzelaj skurwysynu! – wrzasnąłem nagle odważnie bo zupełnie przestałem odczuwać boi
Ujawniła się jeszcze jedna cecha mojego nowego organizmu
– Strzelaj! – powtórzyłem bo chciałem mieć pewność ze jak najwięcej moich cząstek rozsieją te zbiry wokoło.
Łowczy dał znak Na ten sygnał myśliwi biegiem skupili się wokół swego wodza i utworzyli trójszereg Kilkunastu pierwszych padło na ziemię, następni klęczeli a ostatni stali.
– Ognia! – zakomenderował Łowczy
Ja nie umrę cały – pomyślałem jeszcze – Powstanę z resztek a wtedy.
Zabrzmiała salwa, a w jakiś czas potem z krzykiem zemsty przyszedłem na świat
1985
CZAS WODNIKA
Od kilku już dni panował upał. Powietrze stało w miejscu i wydawało się gęściejsze niż zazwyczaj. Hoover ze zbolałą miną snuł się od rana po domu nie bardzo wiedząc, co ze sobą począć. Wmawiał sobie, że ten stan jest wynikiem pogody, ale to nie była prawda. To z powodu urlopu czuł się tak podle. Inspektor nie znosił urlopów i nic nie potrafił na to poradzić. W odpowiednim czasie nie wykształcił w sobie umiejętności spędzania wolnego czasu, co teraz mściło się na nim okrutnie. Inspektor Edwin Hoover umiał tylko pracować, a z kolei charakter pracy nie przysparzał mu ani przyjaciół, ani znajomych. Był samotny. Oczywiście, miał kolegów w pracy, ale to nie to samo. Poza tym, w tej chwili na ich towarzystwo nie miał najmniejszej ochoty.
Hoover nie miał rodziny. Po prostu w odpowiednim czasie nie ożenił się uznając, że charakter jego pracy nie pozwala mu na posiadanie żony i dzieci. Sam był sierotą i gdy na ostatnim roku uninauki podał, gdzie chce w przyszłości pracować, nikt się temu nie sprzeciwiał ani nie dziwił. Wybór był w sumie dobry, ale Hoover znów w odpowiednim czasie nie wykształcił w sobie zdolności do obcowania z ludźmi różnymi od siebie i to mu przeszkadzało w pracy.
Przyjaciółki miewał rzadko, akurat tyle, by nie podpaść żonatym i wzdychającym do wolności kolegom. Seks – zdaniem Hoovera – był śmieszny, a uprawianie go – poniżające, toteż jego dziewczyny szybko zniechęcały się i rezygnowały z uczynienia go spontanicznym i bardziej otwartym. W końcu Hoover doszedł do jedynie w tym wypadku słusznego wniosku, że akt kupna i sprzedaży czyni miłość fizyczną mniej śmieszną i mniej poniżającą. Jedyną w ogóle możliwą do przyjęcia i uczciwą. Kupując ją był pewny, że jego godność w tej transakcji nie tylko nie ucierpi, ale nawet nie uczestniczy. Sam akt nabycia, taki jak przy zakupach w markecie, unormalniał ją w jego oczach i odmitologizowywał. To wreszcie było to.
Dopracowawszy się tej filozofii Hoover poczuł się niemal szczęśliwy. Najgorszy problem został rozwiązany. Inspektor pracował cały tydzień, weekend spędzał w wiadomy sposób i wszystko to doskonale funkcjonowało do czasu, gdy wreszcie kazano mu wykorzystać zaległe urlopy. To był cios. Wolnego było tyle, że Hoover zaczął się obawiać, iż na urlopie doczeka emerytury. Chodził po domu i nudził się, bo w odpowiednim czasie nie wykształcił w sobie żadnych innych zainteresowań poza zawodowymi. Nie polował, niczego nie kolekcjonował, nie uprawiał żadnych sportów poza strzelaniem do tarczy i walką wręcz. Dziwił się, dlaczego – skoro zdarzają się odwołania inspektorów z urlopów, cała literatura sensacyjna jest takimi przykładami wprost naszpikowana! – jego nie wzywają? Czy mają dość ludzi? Na pewno nie, ale zawzięli się w jego wypadku, by wreszcie można było zamknąć statystykę firmy.
Wyszedł przed dom. Duszne powietrze niemal go ogłuszyło. Odetchnął raz i drugi czując, że prawie się dusi. Powoli przychodził do siebie, wyjście z klimatyzowanego wnętrza nie było bezbolesne. Hoover postał chwilę, nasłuchując zbawczego dzwonka holofonu, a nie usłyszawszy go powlókł się do basenu. Stanął na brzegu i długo zastanawiał się, czy warto wskoczyć do ciepłej wody. Nie zdecydował się ostatecznie i poszedł do nastawni, by włączyć urządzenie wytwarzające fale. Wrócił, stanął na słupku i właśnie przymierzał się do skoku, gdy usłyszał stłumiony terkot holofonu. Chcąc się zatrzymać, wykonał jakiś niezgrabny krok w powietrzu i runął do wody. Wściekłymi wymachami rąk wydobył się na powierzchnię, chwycił się brzegu basenu i wykasłując wodę, podciągnął się w górę. Pognał do domu, drzwi prawie nie zdążyły się przed nim otworzyć, więc lekko poturbowany dopadł aparatu. Przed ociekającym wodą Hooverem zmaterializował się Szef Inspektoratu, Kenzo IAkado. Hoover zamierzał zasalutować, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie i niezdarnie odgarnął mokre włosy z czoła. – Witaj, chłopcze – powiedział Akado, poprawiając się w swoim skórzanym fotelu.
Towarzyszyło temu znajome skrzypienie i Hoover poczuł się prawie szczęśliwy. Akado był stary, siwy, pomarszczony jak zleżałe jabłko i sympatyczny jak gnom.
Witam pana – powiedział grzecznie Hoover, a w duszy narastał mu radosny niepokój.
Przepraszam, że cię niepokoję podczas wypoczynku… – Akado przeleciał wzrokiem po stojącym w kałuży wody inspektorze, dla którego każde słowo szefa było niczym niebiańska muzyka – ale zaszły pewne sprawy…
Hoover wypuścił ze świstem powietrze przez zaciśnięte usta.
…które zmusiły mnie do tego. Nadeszła prośba o wysłanie jakiegoś inspektora w dość odległe miejsce, na Ampis. Wiesz, gdzie to jest?
Hoover nie miał pojęcia, ale było mu to obojętne. Ważne było jedno – jest zadanie, jest praca, jest przydział.
– Nie mam pojęcia – powiedział nad miarę radośnie. Akado spojrzał nań badawczo.
Inspektor pomyślał, że stary może podejrzewać, iż cieszy się on nie z otrzymanego zadania, ale z tego, że znów nie wykorzysta całego zaległego urlopu, postanowił więc ograniczyć swój entuzjazm. Szef włożył palec za ściśnięty krawatem kołnierzyk koszuli i odkleił go z ulgą od szyi.
– Upał – stwierdził Hoover bez sensu.
Wiadomo było, że do czasu naprawienia wysadzonych przez terrorystów urządzeń meteo bada się smażyć mimo klimatyzacji.
– Ampis to zapadły kąt – powiedział Akado z westchnieniem tak głębokim, jakby to była jego wina. – Nie ma tam żadnych zakładów super-high-tech, nie ma bogactw, w ogóle niczego. Poza tym daleko do głównych szlaków komunikacyjnych, stuprocentowe zachmurzenie, prawie ciągłe opady, niska kultura materialna. Planeta żyje z deszczu w przenośni i dosłownie. Hodują tam kopratę, która wymaga dużo wilgoci. Tak to w skrócie wygląda. Oczywiście, jest tam kosmoport, stolica, a w niej gubernator, ale jak to działa w praktyce, nie mam pojęcia.