Hoover też nie miał pojęcia, ale w tej chwili takie drobiazgi nie liczyły się zupełnie. Był tylko ciekaw, po co ma tam lecieć. Akado na razie nie kwapił się z oświeceniem go w tej kwestii. Sapał pod nosem, bawiąc się -jak przypuszczał Hoover – niecierpliwością inspektora. Szef miał swoje słabości, które jako szefowi właśnie należało wybaczyć. W końcu Hoover nie wytrzymał.
– Niech pan powie, co się tam dzieje, na tej Ampis?
Akado posapał jeszcze chwilę. Potem westchnął, skrzywił się i wytarł czoło chusteczką.
– Przeklęty upał – powiedział i zamilkł.
Hoover przestępował z nogi na nogę, ale nie odważył się ponowić pytania.
Wprost nie wiem, co ci powiedzieć, chłopcze – Akado schował chusteczkę do kieszeni. – Sam nie wiem, co się tam stało. Dostaliśmy pełną ozdobników prośbę o przysłanie kogoś kompetentnego, a motywacja była zastąpiona wysoce enigmatycznym zwrotem, że,,na planecie dzieje się coś dziwnego, co może być niebezpieczne dla całej Federacji". Koniec cytatu.
– Nic więcej? – zapytał zawiedziony Hoover.
– Podpis. R.R. Rolison, gubernator. I jeszcze jego sekretarz o jakimś dziwnym nazwisku.
– Kiedy mam tam lecieć?
Akado zafrasował się.
– Nic pilnego, nic pilnego – wyrzucił z siebie pośpiesznie. – Jeżeli chcesz jeszcze wypocząć…
– Pan wie, że nie chcę! – zdenerwował się Hoover. – Za dwie godziny będę u pana!
– Nic pilnego – powtórzył z rezygnacją i pewnym roztargnieniem Akado, a potem zebrał się w sobie, jakby podjął ważną decyzję. – Jest jeszcze jedna sprawa. Chodzi o to, że dobrze by było, gdybyś to potraktował jako sprawę prywatną, takie nieoficjalne śledztwo, rozumiesz?
Hoover nie rozumiał.
– To proste! – zapalił się Akado. – Jesteś przecież na urlopie! Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś pojechał zwiedzić Ampis, piękną, deszczową planetę. A przy okazji dowiesz się tego i owego. Na miejscu będziesz działał, jak to się mówi, z otwartą przyłbicą, ale tu, u mnie, nie dostaniesz żadnego zlecenia, żadnych diet, rozkazu wyjazdu, nic! Masz do wykorzystania dwa lata urlopu i nie wolno mi cię nigdzie oficjalnie wysłać, nawet gdyby cały Rząd Federacji został porwany! Jasne? Hoover skinął głową.
Hoover nawet nie pofatygował się do Inspektoratu. Nie było takiej trzeby. Udający się na wycieczkę pracownik nie ma podstaw do pogrania sprzętu, zaliczki ani taśm pamięciowych. Pracownik na urlopie jest wolny i niezależny. Taka sytuacja męczyła Hoovera, który nie lubił żadnych niejasności.
Połączył się ze "Speace Travel Center", by zapytać o połączenia z Ampis. Bezpośrednich nie było. Za to następnego dnia odlatywał w tamte okolice próżniowiec pasażerski. Jeszcze dwie przesiadki i można się rozkoszować deszczami do woli i do syta.
Następnego dnia Hoover stawił się na kosmodromie. Wędrujące w powietrzu holonapisy zaprowadziły go do statku. W kabinie próżniowca rozgościł się nadzwyczaj szybko, właściwie prócz paczki papierosów (którą położył na stoliku) i magnetycznego paska bankowego (którego nie wyjmował), nie miał nic do wypakowania. W czasie podróży nic więcej nie było mu potrzebne. Koszt posiłków wliczony był w cenę biletu; wszelkie rozrywki – oprócz alkoholu i panienek – bezpłatne. Hoover przestudiował dokładnie wszystkie propozycje i na czas podróży zarezerwował sobie rudowłosą Grace. Innych zmartwień na razie nie miał, bo miejsca na dwóch kolejnych statkach mających zawieźć go do celu zamówił wcześniej.
Lądowanie na Ampis nie było przyjemne, właściwie należałoby je nazwać upadkiem. Hoover przeklinał End, miejsce ostatniej przesiadki, na którym okazało się, że jedynym zmierzającym na Ampis w najbliższych dniach statkiem jest stary transportowiec o atomowym napędzie. Kapitan Goodley, stary jak jego statek i zapijaczony jak smok Na, nie zrobił na Hooverze najlepszego wrażenia. Było to zresztą uczucie obopólne.
Załoga, przypominająca wyglądem i zachowaniem morskich korsarzy, mówiła do swego dowódcy "Goody", poprzedzając to spieszczenie wieloma przekleństwami w miejscowym narzeczu, których znaczenia inspektor nie usiłował się nawet domyślać. Osoba i stopień służbowy Hoovera nie zrobiły na "Goodym" najmniejszego wrażenia i inspektor został zmuszony do zapłacenia z własnej kieszeni czterystu speallarów gotówką. Za przejazd. Z tym był pewien kłopot, bo Hoover już właściwie nie pamiętał, co to jest gotówka ani skąd sieją bierze. Gdy,,Goody" wyjaśnił tę kwestię, okazało się, że jedyny na Endzie bank jest już zamknięty i w żaden sposób nie da się podjąć owej mitycznej gotówki. Niezmordowany "Goody" znalazł jednak wyjście z tej sytuacji. Polecił inspektorowi zakupić wódkę za całą sumę i tak dobito targu. Gdy kontenery z alkoholem znalazły się na statku, mógł za nimi wejść inspektor. Stara krypa wystartowała i Hoover zaczął się modlić o jedno, żeby już było po lądowaniu!
Lot na Ampis – planetę sąsiednią układu – miał trwać siedemnaście godzin i inspektor stwierdził, że alkoholu nie kupił wcale za dużo. Był on takim samym paliwem dla załogi jak uran dla statku. Gdy "Goody" podjął "manewr upadku", wódy zostało dokładnie połowę – tyle co na powrót.
Transportowiec przebił grubą powłokę granatowych od wilgoci chmur i wylądował na środku smaganego deszczem pola startowego. Hoover żegnany wylewnie przez całą załogę, został opuszczony starą windą na ziemię i pozostawiony własnemu losowi oraz opadom. Ich dotkliwość odczuł natychmiast. To nie był deszcz w jego pojęciu, raczej bombardowanie ogromnych, ciężkich i oleistych kropli, z których jedna tylko była w stanie zalać całą twarz. Oślepiony obracał się w całkowitej ciemności, nie wiedząc, w którą stronę się udać. Każda wydawała się jednakowo zła. Najmniejsze światełko nie zdradzało obecności ludzi w tym zakątku kosmosu.
Klnąc pod nosem ruszył na chybił trafił przed siebie i potykając się w ciemności brnął uparcie naprzód. W końcu wydało mu się, że widzi przed sobą jakiś ognik. Nie dowierzając sobie stanął, wytarł twarz i osłaniając ją od spadających kropli złożonymi dłońmi, wpatrywał się w mrok. Światełko było. Hoover z nową nadzieją ruszył w jego kierunku i z zadowoleniem stwierdził, że zbliża się ono nadspodziewanie szybko, jeżeli wziąć pod uwagę jego, Hoovera, tempo marszu. Po chwili przystanął znowu, bo od zbliżającego się tworu doszło go jakieś mechaniczne dudnienie. W następnym momencie dwie przeraźliwie jasne lampy przemknęły obok inspektora i pojazd, ochlapawszy go błotnistą mazią, zatrzymał się kawałek dalej z piskiem hamulców. Hoover zgarnął błoto z twarzy po to tylko, by ujrzeć spełnienie marzeń i najgorszych obaw jednocześnie: miał przed sobą spowity parą i spalinami samochód! Inspektor z wrażenia nie ruszał się z miejsca, więc pojazd, jazgocząc jakimś tajemniczymi wewnętrznymi mechanizmami, podjechał do niego tyłem. Błysnęło czerwienią i samochód znieruchomiał. Szyba w drzwiach opadła nieco i przez wąską szczelinę doleciał męski głos:
– Inspektor Hoover? Niech pan siada.
Drzwiczki wozu odskoczyły i zdrętwiały inspektor znalazł się w suchym i ciepłym wnętrzu. Rozbłysło światło. Hoover dostrzegł wysokiego, szczupłego mężczyznę z wysoką łysiną czołową na wąskiej ptasiej głowie. Kierowca ubrany był w fałdzistą, szeleszczącą szatę z opuszczonym na plecy kapturem. Hoover pozazdrościł obcemu praktycznego stroju, bo czuł wyraźnie, jak strużki wody płyną po jego plecach i spływając z łydek, gromadzą się w butach.
– Nieco pan przemókł, prawda? Ale u nas to normalne, przyzwyczai się pan.
– Słaba pociecha – odezwał się wreszcie inspektor. – Przysłał pana gubernator?
Obcy uruchomił silnik i pojazd ruszył przed siebie, rozchlapując kałuże.
– Tak. Zabiorę pana do rezydencji, tam dostanie pan wszystko, czego potrzeba, by żyć tutaj.
Zapadło milczenie. Hoover szczękał zębami z zimna, a kierowca wpatrywał się uważnie w wydobywaną z mroku światłami reflektorów drogę.
– Jestem Scopolicky, John Scopolicky. Sekretarz gubernatora – przypomniał sobie, że się nie przedstawił.