Литмир - Электронная Библиотека
A
A

To byłby koniec opowieści o tajemniczym sklepie z płytami i o panu M Cóż można by jeszcze dodać? Oto ostatnio jakiś młody człowiek z ubraną niemodnie dziewczyną wynajął mieszkanie pana M Zapłacił za wszystkie sprzęty jakie zgodnie z testamentem tego ostatniego przypadły właścicielowi domu Ponoć ten młody człowiek podobny jest jak dwie Krople wody do pana M z jego młodzieńczych lat. Ale to już jest sprawa dyskusyjna.

Jeżeli przyjedziecie do naszego miasta, idźcie koniecznie do filharmoni Ów młody człowiek bowiem jest wspaniałym kompozytorem, którego dzieła wręcz oszałamiają świat Są co prawda, ludzie, którzy twierdzą, ze nic nie słyszą podczas koncertów, ale zapytajcie ich wtedy, czy zrobili w swym życiu chociaż jedną dobrą rzecz?

1977-1986

TERMIT

Jeremy Kevin wiercił się niespokojnie w wielkim fotelu, jakby oblazły go insekty. Zważywszy na osobę gospodarza nie było to nieprawdopodobne, jako ze Kevin znajdował się w domu-laboratorium Stanleya Mountbattena, największego i najznamienitszego entomologa na Wyspach Jeremy już od godziny przyglądał się naukowcowi i jego zbiorom – martwym i żywym Byli otoczeni przez tysiące czy może miliony czułek. nóg i szczypiec poruszających się w mniejszych i większych przezroczystych pojemnikach Zwłaszcza jeden z nich – ogromny jak akwarium z Marylandu – budził szczególną odrazę Jeremy'ego, który chociaż niejedno już w życiu widział, był facetem wrażliwym.

Przed godziną usiadł więc plecami do wielkiego pojemnika i teraz wiercił się nerwowo, bo drażniło go milczące sąsiedztwo wwiercające się w jego kark tysiącami par oczu. Tak to odczuwał Kevin. Zdawało mu się nawet, ze słyszy delikatne chrobotanie owadzich odnóży o szkło czy plastik, ale to było niemożliwe. Mountbatten zdawał się nie zauważać niczego, a już szczególnie niewesołego położenia, w jakim znajdował się Jeremy Mówił powoli, statecznie, biorąc odpowiedzialność za każde wypowiedziane słowo. Zdania układały się więc gładko, nie musiał przerywać, by zastanowić się nad sensem i poprawnością wypowiedzi. Prawie nie gestykulował i w momentach, gdy wypowiedź wymagała podkreślenia, Jeremy'ego aż świerzbiały ręce, by zrobić to za entomologa. Zakazał sobie jednak tego surowo i chociaż był z natury porywczy, splótł ręce na brzuchu, aż pobielały kostki. Mountbatten i tego me zauważył. Podobny do owadziej krzyżówki był zaprzeczeniem Jeremy'ego. Na dość pokaźnym ciele obłego, masywnego żuka, podtrzymywanym przez krótkie, ale chude nogi, tkwiła głowa pasikonika – łysa, podłużna, z tragicznie opuszczonymi w dół zewnętrznymi kącikami oczu Jeremy siedział blisko mego, ale w potoku miarowej wymowy nie słyszał zupełnie oddechu entomologa.

Jakby ten – na wzór swych podopiecznych – oddychał tchawkami czy innym świństwem.

– Niech pan spojrzy na tę termitierę – powiedział wreszcie Mountbatten i Jeremy mógł już z ulgą zwrócić się twarzą w stronę niepokojącego go sąsiedztwa

Przesunął fotel tak że miał teraz na oku i entomologa, i termitierę To mu odpowiadało, choć widok nie był ani przyjemny, ani ciekawy. W szklanym pojemniku o wymiarach pięć metrów na dwa i trzy metry wysokim wznosiła się nieregularna budowla, coś jakby spróchniały pień powalonego przed laty drzewa. Podobieństwo to zwiększała szarobrązowa barwa obelisku wznoszącego się na niewiadomej grubości warstwie ziemi skrywanej przez podłogę pawilonu Pojemnik był szczelny i klimatyzowany. Mountbatten dbał, by warunki wewnątrz przypominały tropik Mimo to termitiera miała jakieś dwa i pół metra wysokości, a więc sporo brakowało jej do sześciu, jakie ponoć osiągają te twory w naturze Prawdę powiedziawszy Jeremy, nie odznaczający się wcale imponującym wzrostem, zadowolony był z tego Z odległości widział |akiś ruch na zboczach i u podnóża góry – kilkumilimetrowe owady biegały w swoich sprawach Jeremy wzdrygną) się Jego matka przez całe życie bała się pająków, a Kevin z owadziej rodziny poważał jedynie pszczoły, a i to w postaci "Bęc Honey" Spencera and Co. na stole

Po ukończeniu college'u Kevin znalazł robotę w dziale miejskim jednej z popołudniówek i nie przypuszczał nigdy, ze jego dziennikarskie drogi skrzyżują się ze ścieżkami owadów. Mountbatten, najwidoczniej czytelnik szmatławca, w którym Jeremy pracował, zatelefonował rano ze swoimi rewelacjami i kierownik działu wysłał na miejsce Kevina. chociaż ten opierał się temu stanowczo. Na protesty Jeremy'ego, ze nie zna się absolutnie na entomologii, kierownik popatrzył na niego jak na szczególnie ciekawy okaz, a potem wzruszył ramionami Był zdaje się zdumiony, ze jeden z jego ludzi uważa, iż reporter działu miejskiego powinien się znać na czymkolwiek poza obsługą magnetofonu i maszyny do pisania. Ze swego przepastnego biurka wyłowił "Mały atlas owadów" i jeszcze coś z entomologią w tytule, co Jeremy wrzucił do szuflady własnego biurka, nie zamierzając oglądać tego przed lunchem Potem doszedł do wniosku, ze zagłębianie się w podobną lekturę po lunchu byłoby jeszcze bardziej niebezpieczne i wsiadł do auta, by złożyć wizytę naukowcowi w jego podlondyńskiej posiadłości

– Owady – ciągnął spokojnie swój wykład Mountbatten – to jedna z pomyłek czy tez ślepych uliczek ewolucji Natura niby to stworzyła istoty zdolne do życia społecznego – termitiery na przykład liczą do kilku milionów osobników – ale cóż z tego, kiedy tchawki stały się barierą nie do przeskoczenia. Owady nie mogły powiększyć swego ciała, a co za tym idzie rozwinąć zwojów głowowych w mózg. Do tego tchawki nie nadawały się, bo powyżej pewnej wielkości ciała, którą można precyzyjnie wyliczyć, organizm oddychający nimi udusiłby się i już.

Natura porzuciła więc owady dla dalszych eksperymentów, a czasu miała dużo. Należy sądzić – personifikując ją – że ewolucja pokładała w nich wielkie nadzieje i doznała srogiego zawodu. Świadczyłaby o tym ilość owadów, które są najliczniejszą gromadą w świecie zwierzęcym. Ja jednak doszedłem do wniosku, że ów ślepy zaułek, w który zostały wpędzone owady, nie jest zupełnie spisany na straty. Co na przykład pan, panie Kevin. robi, gdy przez pomyłkę zapędzi się pan w ślepą uliczkę?

Kevin zmieszał się, nie słuchał dokładnie, miał tylko wrażenie, że rzecz dotyczy ruchu drogowego.

Wycofuję wóz albo szukam objazdu – wystękał jak w szkole, śledząc badawczo i z napięciem twarz Mountbattena, by w razie najmniejszego jej skrzywienia spróbować dać inną odpowiedź.

Właśnie – potwierdził entomolog, zamykając i otwierając okropnie powoli swoje naznaczone tragizmem oczy. – W wypadku ewolucji cofanie się nie wchodzi w rachubę. Jest to jeden z procesów nieodwracalnych – co raz zostało wyprodukowane musi istnieć lub zginie, choćby to miała być hekatomba ofiar. Ta matka nie troszczy się zbytnio o swoje dzieci. Tak myślano dotychczas. Ja natomiast wysnułem wniosek, że natura nie zapomniała o owadach i przygotowuje dla nich miejsce. Uznała je widać za twór rokujący największe nadzieje. Odłożyła więc sprawę na ten milion czy dwa miliony lat, cały czas szukając objazdu, o którym pan mówił. I znalazła.

Jeremy nadstawił uszu, bo wydało mu się, że zmierzają do sprawy, o jakiej Mountbatten mówił przez telefon, a która była powodem tego spotkania.

– Ludzie – ciągnął entomolog monotonnie – ludzie są tym objazdem. A ściślej wszystko co do naszego powstania się przyczyniło, a więc płazy, gady, ptaki, ssaki, no i naczelne. Uznaliśmy sami siebie za ukoronowanie działań ewolucji, zapominając po pierwsze, że wraz z powstaniem człowieka procesy i prawa przyrody nie uległy zawieszeniu czy zahamowaniu, a po drugie, iż dumny termin "naczelne" nie oznacza wcale, że jesteśmy naczelnikami wszelkiego stworzenia, lecz że chwilowo znajdujemy się na czele, czyli w przodzie wyścigu. A z tego wcale nie wynika, że kto szybciej biegnie, ten dalej dotrze. Rosjanie, przed którymi trzęsiemy teraz portkami, mają takie powiedzenie… Pan zna rosyjski?

37
{"b":"100817","o":1}