– Jesteś robotem? – wystękał Lindsay.
– Powiedzmy, że nie jestem człowiekiem. Wyprodukowano mnie-nas w liczbie stu pięćdziesięciu egzemplarzy. Naszym-moim zadaniem było zniszczenie Czarnego Johna. Wiele razy nie udawało się to, dlatego niektórym zdawało się, że przynoszę załogom pecha, a sam wracam. Tak to wyglądało. Ale uczyłem się. Za każdym razem, gdy popełniałem błąd, ja-następny byłem mądrzejszy. Aż wreszcie stało się. Patrol celowo starał się zapędzić Johna w nasze sąsiedztwo, by tym samym zwiększyć szansę mojego z nim spotkania. Oczywiście nikt nie mógł podejrzewać, że ten pirat wymyśli tak genialny – dla obu stron – plan. Ale stało się!
– Hm – chrząknął Lindsay. – I co teraz?
Z powątpiewaniem powiódł wzrokiem po twarzach obecnych, a potem po sterylnie czystej, aseptycznej niemal i kolorowej sterowni.
– Nie bardzo wiem, czy umiem tym kierować – dodał.
1979-1985
DZIEŃ PROCREATORA
Do całkowitego przebudzenia się pozostało jeszcze kilka minut, ale podświadomie już bronił się przed tym, co miało nadejść. Właściwie jeszcze spał, choć lekarze stwierdziliby -gdyby im oczywiście o tym powiedział – że już rozpoczął się czas czuwania i wszystkich tych sensacji doznaje na jawie. Dlatego nic im nie mówił, chcąc chociaż rzecz tak drobną zachować wyłącznie dla siebie.
Z powodu braku intymności umierał od wielu lat, a oni nie pozwalali mu na to, jakimś cudownym sposobem utrzymując go ciągle przy życiu. Poczuł ukłucie w przedramię. Teraz obudził się dla nich – obudził naprawdę. To autostrzykawka przywracała go światu. Tej chwili nienawidził od czternastu lat najbardziej, od momentu, gdy niedługo po skończonej wojnie – nie wiadomo: przegranej czy wygranej – okazało się, iż jest jednym z nielicznych mężczyzn, których jądra nie zostały uszkodzone przez promieniowanie. On wciąż produkował zdrowe plemniki zdolne do zapłodnienia zdrowej kobiety. A tych dziwnym trafem było wiele, tak wiele, że od czternastu lat nie zajmował się niczym innym, jak tylko odbudową ludzkości. Bo wtedy to na mocy specjalnego dekretu prezydenckiego on i kilku innych zostało Procreatorami, a odnowa biologiczna społeczeństwa stała się naczelnym prawem Konstytucji. Pamiętał, że jako szczeniaka zachwyciło go to. Dziś na samo wspomnienie zgrzytał zębami z rozpaczy i złości, wtedy bowiem umarł w nim człowiek, a powstał automat o nazwie Procreator. Sztuczny twór napędzany substancjami chemicznymi.
"Kobieto! Chcesz być matką? Chcesz być szczęśliwa? Chcesz dać potomka swemu mężowi? Jestem pewien, że odpowiesz 3 razy TAK! Więc zadzwoń do mnie! Procreator da ci to wszystko! Nasza firma solidnie wykonuje swoje usługi. Zapamiętaj! Tylko Procreator! Jeżeli twój lekarz urzędowy wyśle zgłoszenie, gwarantujemy dziewięćdziesiąt procent pewności, że będziesz matką. Będziesz matką! Czyż to nie jest cudowne? A wszystko to dzięki Procreatorowi! Pamiętaj! Procreator!"
Taki slogan zawiesił sobie kiedyś nad łóżkiem i nie pozwolił go zdjąć mimo ogromnych sprzeciwów lekarzy twierdzących, iż jest to przejaw jego podświadomego buntu, oporu i niechęci, i źle wpływa na jego morale! Tak jakby on po siedemnastu próbach samobójczych i dziewięciu autokastracji miał jeszcze jakieś morale! Podświadoma niechęć! Dobrzy sobie! Niechęć…
Oczywiście prawda wyglądała nieco inaczej niż to, co zawarł w swojej wizytówce reklamowej. Co nie znaczy, że wyglądała lepiej. Po wojnie, gdy okazało się, że pomimo ocalenia iluś tam milionów mężczyzn i kobiet (ilu – tego dokładnie nikt nie wiedział) ludzkości jako gatunkowi zagraża wymarcie, rozpoczęto poszukiwanie środków zaradczych. Jak się rychło okazało, jedynym takim panaceum stali się Procreatorzy.
Z początku Johnny był także dostarczycielem nasienia, ale nie udało się stworzyć banku spermy. Poza tym inseminacja, pomimo możliwości wykonania większej liczby zabiegów za pomocą tej samej ilości nasienia, nie dawała spodziewanych rezultatów. Procent udanych zapłodnień był nawet mniejszy niż normalnie. Ze względu na szczupłość ocalałej kadry medycznej i bazy naukowo-technicznej takie projekty jak klonowanie czy sztuczne zapłodnienia w ogóle nie wchodziły w grę. Ze wszystkim było krucho. Przecież on nawet teraz nie ma vifonu czy radia. Jedynym jego luksusem był samochód, jeden z trzech w tym mieście. Nie był jego własnością tylko rządu, jak i dwa pozostałe, którymi posługiwali się Prezydent i Minister Obrony. Pomimo że był to luksus, nienawidził tego auta chyba najbardziej, bardziej nawet niż strzykawki, bo też najmocniej przypominało mu ono o jego roli i upodleniu. Służyło do tego, by, niczym buhaja po pastwiskach, obwozić go po mieście do przyszłych matek.
A te czekały na niego. Czekały wszędzie, za każdym rogiem, w każdej klatce schodowej, za każdymi drzwiami, za ścianą. Tysiące, dziesiątki tysięcy płodnych kobiet gotowych na przyjęcie jego nasienia, pragnących tego, żądających, błagających, grożących śmiercią sobie lub innym, piszących do Prezydenta. Kobiet i ich bezpłodnych mężów również czekających na niego, Procreatora, by im, żałosnym kapłonom, dał erzac ojcostwa. Ta wizja tysięcy drapieżnych samic i ich potulnych towarzyszy prześladowała go na jawie i we śnie. Nie potrafił już na ludzi patrzeć inaczej. Nie miał rodziny, znajomych, przyjaciół.
Ogół dzielił na trzy kategorie: samców, samice i Procreatorów. Sam był automatem. Aha, byli jeszcze lekarze. Było ich czterech i pełnili przy nim dwuosobowe dyżury co drugi dzień. Mimo iż tak nieliczni, przyjmowali na siebie lwią część nienawiści Procreatora. Oni także (a raczej ich żony) korzystali kiedyś z jego usług. Byli jedynymi z mężczyzn, którzy w dalszym ciągu go otaczali, pomimo iż to on, Procreator, był ojcem ich dzieci. Oni i Sam, kierowca. Z początku, wiele lat temu bawiła go ta sytuacja, lecz lekarze nie rozmawiali przy nim o sprawach domowych, a pytani wprost – nie odpowiadali lub zbywali go niczym. Dlatego drażnił się z nimi, drwiąc z nich okrutnie. Gdy wpadał w szał, co dawniej zdarzało się częściej, ładowali w niego po prostu środki uspokajające. Teraz nawet i to przestało go bawić.
Czuł, a to znaczyło więcej niż pewność, że lekarze są wobec niego pełni kompleksów i czegoś mu zazdroszczą, tak jak on im wolności. Oni brali swe kobiety z miłości, z ochoty, z potrzeby, z rutyny i przyzwyczajenia, z wygody wreszcie – on tylko na rozkaz. Kiedy mu kazali i ile mu kazali. Mieli swoje sposoby, by zmusić go do posłuszeństwa. Wydawali polecenia, smarowali, oliwili, naprawiali, łatali okaleczenia i uśmierzali jego bunty.
Teraz na przykład żądali, by wstał.
Dyżur mieli tego dnia doktor Conrad i doktor Brian.
– Dziś ważny dzień, Johnny – powiedział na przywitanie doktor Conrad, zaledwie tylko Procreator otworzył oczy. – Dzisiaj czeka cię wizyta u Prezydenta!
Wizyta! – pomyślał. – Jak oni to ładnie określają. Wizyta. Tak jakby chodziło o kurtuazyjny gest, a nie o to, bym zerżnął jego żonę. Swoją drogą to już trzeci raz. podczas gdy każda normalna kobieta może mieć tylko jedno dziecko. No tak, ale on jest Prezydentem! A ona Panią Prezydentową, Pierwszą Damą! I dlaczego zawsze ja muszę iść do nich? Są podobno inni Procreatorzy. Czy do mnie ma specjalne zaufanie? Dziękuję za takie zaszczyty! Ta jego żona to strasznie stare pudło, to klempa! Nie pójdę!
Ostatnie słowa powiedział na głos, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Nie pierwszy raz łapał się na tym, że przestaje sam siebie kontrolować.
– Pójdziesz, Johnny, pójdziesz. Nie zaczynaj wszystkiego od początku. Przecież przedwczoraj rozmawialiśmy o tym i wydawało mi się, że cię przekonałem? – doktor Brian był uosobieniem cierpliwości.
– Ale ona strasznie sapie i ma koszmarny zwyczaj obśliniania mnie!
– Dzisiaj będzie inaczej. Ręczę za to. A teraz wstawaj!
– Z trudem podniósł się z tapczanu i opuścił nogi na podłogę. Chwilę poruszał nimi nieporadnie, szukając pantofli. Patrzył na swoje chude, chorobliwie blade łydki i brała go coraz większa żałość nad samym sobą.