– Nie rozczulaj się, Johnny, przecież i tak jesteś najbardziej pożądanym mężczyzną w tym kraju. Chodź, śniadanie czeka, dziś prawdziwa uczta.
Spojrzał z nienawiścią na Conrada. Postanowił, że kiedyś go zabije. Za ten jeden żart powtarzany z uporem od iluś tam lat. Zabije go, jak również kierowcę Sama, który od czternastu lat wita go niezmiennym: "Jak się spało, Johnny? Myślę, że wypocząłeś i nie przyniesiesz nam wstydu, hę? Dasz im radę, chłopcze?!", po czym nie odzywał się więcej.
Śniadanie było rzeczywiście znakomite. Widocznie przywieziono je z pałacu prezydenckiego. Wszystko z konserw, prócz chleba. Była szynka, masło, jajecznica, sok pomarańczowy i ananasy. Pomyślał sobie, że są to właśnie te zapasy wojskowe, których brakowało w schronach, a które przeżera teraz Prezydent i jego zgraja. Armii nie ma, Szef Intendentury ograbia więc własną instytucję!
Do diabła z nimi! Wraz z upływem lat coraz mniej obchodziły go i oburzały ich draństwa, ambicje i wygórowane apetyty. A swoją drogą gdyby częściej miał takie żarcie, to świat wydawałby mu się bardziej znośny.
Otarł usta.
– Kiedy pojedziemy do pałacu?
– Tak ci spieszno, Johnny? To dobry znak. Pojedziemy zaraz, jak tylko cię przygotujemy. Prezydent chce potem trochę z tobą porozmawiać. Jesteś zaproszony na lunch. Poza tym, w nagrodę, zostaniesz prawdopodobnie zwolniony z innych wizyt przypadających na ten dzień.
– To już coś! – pomyślał z ulgą. – Całe jego pieprzenie funta kłaków niewarte! Ale urlop? Proszę bardzo.
Przygotowanie było standardowe. Po kąpieli autostrzykawka zamigotała w powietrzu i bijąc w jego ciało krótkimi impulsami, nafaszerowała go niezliczoną ilością środków farmakologicznych, mających za zadanie utrzymać jego buksujący coraz częściej organizm w jakiej takiej kondycji. Właściwie już wszystko w jego wnętrzu wymagało stymulacji: począwszy od mózgu i układu nerwowego, któremu trzeba było zapewnić równowagę chemiczną, a Johnny'emu tym samym w miarę dobre samopoczucie, poprzez gruczoły wydzielania wewnętrznego, serce i płuca aż do układu trawiennego. No i nie można zapominać o środkach wzmagających potencję i pobudzających produkcję plemników przez jądra. Te ostatnie specyfiki aplikowano mu co sześć godzin, nawet podczas snu.
Było to zrozumiałe zważywszy, że jego norma wynosiła pięć wizyt dziennie. Tak było przez okrągły rok, przez trzysta osiemdziesiąt dni w roku. Pozostałe dwadzieścia to był jego urlop, wypoczynek, podczas którego był pilnowany jak przez pozostałe dni w roku. Chwilami marzył, by chociaż jak dawniej miał on tylko trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Nie więcej. Ale przez tę cholerną wojnę wszystko się poplątało, nawet czas. Zmieniła się orbita Ziemi i czas jej obrotu wokół osi. Nic już nie było jak przedtem.
Dawniej miał marzenie: czekał na chwilę, kiedy pierwsi jego synowie osiągną wiek, w którym ustawowo staną się zdolni do prokreacji. Wtedy on, Johnny, odejdzie na emeryturę. Do przejścia w stan spoczynku brakowało mu jeszcze prawie roku, dopiero bowiem piętnastoletni chłopcy mogli zapładniać zdrowe kobiety starszego pokolenia oraz swoje rówieśniczki.
– Gotowe, Johnny. Możesz się ubierać.
Ocknął się z zamyślenia. Umyty, uczesany, natarty jakimś świństwem mającym podtrzymać dawno nie istniejącą elastyczność skóry, podkolorowany, wyretuszowany, polakierowany niemal i skropiony jakimiś pachnidłami wyglądał o całe niebo lepiej niż zaraz po przebudzeniu. Przedtem wyglądał jak trup, a teraz jak żywy trup. I takie też mniej więcej było jego samopoczucie.
– Frankenstein ci się kłania – powiedział do lustra i wyszczerzył zęby.
Poczekał chwilę, czy nie padnie nieśmiertelny kawał o tym, jak bardzo mimo wszystko jest pożądany, ale nie usłyszał go. Doktor Conrad wyznawał widocznie zasadę, że co za dużo to niezdrowo i ten sam dowcip opowiadał tylko raz na dwa dni.
Westchnął i począł się ubierać. Po chwili był gotów. W asyście czterech mężczyzn – dwóch lekarzy i dwóch sanitariuszy do specjalnych poruczeń – wyszedł przed dom. Willa, którą mu przydzielono czternaście lat temu, leżała na uboczu. Nie wiedział, czy działo się to samoistnie, czy też administracyjnie zakazano osiedlania się w jego sąsiedztwie. Prezydentowi zależało na tym, aby Procreatorzy pozostawali w zasadzie nie znani.
Oczywiście, tysiące ludzi, przede wszystkim kobiet, widziało ich, ale niewielu tylko wiedziało, gdzie mieszkają i jak żyją. Miało to uchronić Johnny'ego przed ewentualnym zamachem. Taka możliwość istniała. Ustawa Ciążowa bowiem mówiła, iż każda zdrowa, zdolna do rodzenia dzieci kobieta musi je mieć, a nie że może. Istniały nieliczne wyjątki, istoty lub pary zwyrodniałe, aspołeczne, pozbawione instynktu rozmnażania się, które przedkładały własną intymność ponad obywatelski obowiązek i dobro państwa. I gdy komisja, po'nadesłaniu przez lekarza urzędowego raportu o najkorzystniejszym momencie do zapłodnienia, wysyłała do nich Procreatora, ekipa zastawała drzwi zamknięte i zabarykadowane, a nierzadko małżonkowie popełniali samobójstwo lub też witali nieproszonych gości z bronią w ręku. Sam Johnny pamiętał takie przypadki, gdy zmuszony był pełnić swą powinność wobec kobiety dzierżonej krzepko przez kilku drabów i w obecności jej męża trzymanego pod luft) automatu.
Johnny słyszał też o próbach ucieczki przez Mur, ale nie wiedział, czy były udane. Wszystko, co dotyczyło Muru, okryte było tajemnicą, a zdania na temat celowości jego istnienia były podzielone.
Ustawa Ciążowa mówiła także o tym. co czeka kobietę pragnącą się pozbyć płodu. Jej los, jak łatwo się domyślić, nie był godny pozazdroszczenia. Kara, jaka ją spotykała, była zrozumiała, jeśli zważyć, ile innych kobiet pragnących z całej duszy dziecka latami czekało na spełnienie marzeń i zaspokojenie biologicznego instynktu.
Johnny w duchu solidaryzował się z tymi, które go nie chciały, nie chciały do tego stopnia, że gotowe były nawet na śmierć, byle nie stać się zwierzęciem. W końcu i on podejmował wiele razy próby uwolnienia się od tego koszmaru i skończenia czy to ze sobą, czy ze swoją męskością. Nie mógł jednak nie przyznać, choć czynił to jedynie przed sobą, że właśnie posiadanie tych opornych sprawiało mu największą satysfakcję. Ale i ból.
Jeżeli je poniżał, to siebie w dwójnasób.
Sam wyprowadził z garażu samochód i,podjechał przed dom. Wsiedli. Wóz był duży i stary. Dwaj lekarze ulokowali się z przodu obok kierowcy, a Johnny siedział jak zawsze z tyłu, przytłoczony zwalistymi ciałami obu sanitariuszy.
– Jak się spało, Johnny? – zagadnął jak zwykle Sam. – Myślę. że wypocząłeś i nie przyniesiesz nam wstydu, hę? Sam wiesz, że Prezydentowa to nie przelewki. Musisz się postarać!
Johnny nie odpowiedział, zresztą kierowca nie liczył na to. Od wielu już lat ich wzajemne stosunki opierały się właśnie na tych kilku zdaniach wypowiadanych przez Sama co rano. Z wyjątkiem niedzieli, bo wtedy ' mówił: "Niech ci Bóg błogosławi, Johnny!"
Dawniej, na samym początku ich znajomości, kierowca usiłował wyciągnąć go na zwierzenia, prowokował do opowiadania i sam się wywnętrzał. Często dawał Johnny'emu rady, choć tak naprawdę uważał go za mistrza od spraw męsko-damskich i szczerze mu zazdrościł fachu. Szeroko rozwodził się o swych łóżkowych sukcesach, jakby chciał podnieść swą wartość w oczach "zawodowca". Widocznie mniemał w swym prymitywnym umyśle, iż dla Johnny'ego nie ma nic ciekawszego i bardziej wartego zachodu, jak to, co robi. Z początku Procreator próbował mu tłumaczyć, że tak nie jest, próbował przekonać go o beznadziejności swojego życia, jego jałowości, pustce, mówił o swoich załamaniach psychicznych, o tym, że jest automatem, maszyną, buhajem, ale na darmo.
Dla Sama właśnie to, od czego Procreator odżegnywał się tak gorąco, było kwintesencją męskości, szczytem marzeń i rzeczą ze wszech miar godną pożądania. Jeżeli do niego dotarło cokolwiek z duchowych rozterek Johnny'ego, który przecież również nie był tytanem intelektu, to musiał go w sumie uważać za mięczaka. Ale prawdopodobnie nic nie rozumiał i tylko się dziwił.