Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Gdy wrócili z pałacu, jego plan oswobodzenia był prawie gotów Udało mu się poluzować pokrętło autostrzykawki w takim stopniu, że wskaźnik stał na lunadolu, środku usypiającym, podczas gdy naprawdę wstrzyknięto mu wodę destylowaną. Po kolacji, która nie pochodziła już z zapasów Prezydenta, lecz była standardowym daniem, udał senność Położył się i oddychając równo, zaczął nasłuchiwać Około dziewiątej wszedł doktor Conrad i sprawdził, czy Johnny śpi. Potem słyszał, jak obaj lekarze idą do siebie na piętro, a przy mm zasiadł w fotelu jeden z sanitariuszy Widocznie był zmęczony, bo zasnął bardzo szybko Po dziesiątej Johnny z bijącym mocno sercem odważył się wstać Nic się nit działo, pielęgniarz chrapał na fotelu w najlepsze

– Rutyna -pomyślał Johnny. – Nigdy mnie pewnie nie pilnowali lepiej niż dzisiaj To ja sam stworzyłem sobie widmo więziennych krat nie do przebycia.

Wziął autostrzykawkę. wyregulował ją właściwie i zaaplikował śpiącemu własną porcję środka nasennego. Tamten ani drgnął, zmieniła się jedynie tonacja jego chrapania Procreator ubrał się i przez okno wyszedł do ogrodu Przebiegł chyłkiem odległość dzielącą go od ogrodzenia Obejrzał się za siebie. Wszędzie panowała cis/a, tylko z okna na piętrze sączył się cichy dźwięk muzyki i blask światła kładł się na grządkach i kartoflisku. Jakiś cień poruszył się wewnątrz pokoju, ale nie zbliżył się do okna Johnny przesadził niskie metalowe sztachety i pobiegł przed siebie.

Był wolny.

Centrum było w miarę jasno oświetlone i panował w nim jeszcze ożywiony ruch Ludzie krążyli po ulicach, najczęściej udawali się już do domów, ale sporo było tez takich, którzy dopiero teraz rozpoczynali życie. Poznał ich od razu, tak byli podobni do tych zapamiętanych sprzed wojny Tak samo stojąc grupami podpierali ściany i patrząc sennie no przechodniów, ćmili pety lub pociągali wódę z ciemnych flaszek. Zagry zali haustem dymu lub wyrwaną ze środka poletka rzodkiewką czy marchewką Nie baczyli na surowe zakaz Johnny dostrzegł, ze uprawy które zajmowały w mieście wszystkie dawne trawniki, skwery i parki, były zupełnie zrujnowane, a po młodych ziemniakach, co w najlepsze rosną sobie przed jego domem, tutaj nie było już śladu, tylko zryta bądź udeptana ziemia.

Mimo ze od kilkunastu lat me był samotnie w mieście, wyczuwał jednak, ze coś me test tak jak zwykle. Co prawda jego punktem odniesienia był c/as sprzed wojny, czas zatrzymany, zabalsamowany i dawno umarły, ale zdawało mu sio, ze dociera do niego jakieś podskórne wrzenie. Ulicami krążyły uzbrojone patrole. Wiedział, ze to jeszcze nie jego szukają, lecz czuł się nieswojo. Nie miał żadnych dokumentów i nawet nie był pewien, czy trzeba je mieć Był zagubiony i zdezorientowany Jego /denerwowanie, że nie dokonawszy niczego zostanie w końcu sam w pustym, śpiącym mieście, rosło nieustannie

Pod arkadami na kolejnej ulicy dostrzegł zbiorowisko ciemnych postaci skwapliwie omijanych przez patrole. Coś się tam działo groźnego i tajemniczego. Johnny zdecydował się nagle Ruszył w tamtą stronę myśląc, ze jeżeli są wrogo nastawieni do policji, to automatycznie mogą być jego sprzymierzeńcami W pierwszej chwili, gdy zaczął się wciskać w tłumek około trzydziestu podrostków, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Było ciemno i myśleli widocznie, ze swój, skoro się tak rozpycha. Nagle zapadła przejmująca cisza i Johnny zrozumiał, za czyją sprawą.

Czego tu szukasz, dork? – zapytał jakiś głos

Jestem Procreatorem. Uciekłem i chcę się ukryć

Johnny przełknął ślinę Mówienie przychodziło mu z trudem. Spodziewał się wszystkiego, tylko nie tego, co się stało, śmiech – ogromny, przytłaczający śmiech, który odbił się od sklepienia arkad i potoczył ulicą

– Z czego się śmiejecie? – zapytał oszołomiony – Nie wierzycie? To naprawdę ja, Johnny Adams, Procreator!

Śmiech ucichł

– Nie bujasz, tatuśku? – zapytał ten sam głos co przedtem.

Johnny już go zidentyfikował, należał do krępego czternastolatka, którego krostowata twarz ukazywała się raz po raz w aureoli różowego blasku skręta

Pokręcił głową Czuł, ze podniecenie wokół niego zaczyna narastać i ze jest ono skierowane przeciw niemu.

– Ach, tak – powiedział krostowaty – to się nawet dobrze składa, Prawda, chłopcy?

Odpowiedzią był kolejny wybuch śmiechu Ktoś zaczął przeraźliwie gwizdać na palcach i na ten sygnał ciemnych postaci przybyło. Oczy wszystkich lśniły niecierpliwie, chłopcy poszturchiwali się dla dodania sobie animuszu i co chwilę wybuchali nerwowym, urywanym śmieszkiem. Przywódca popychał Johnm'ego przed sobą i wyprowadził na ulicę

– A więc jesteś Procreatorem? Naszym ojcem? Tatuśkiem kochanym, co? – Wbrew pieszczotliwemu określeniu wypowiadał te słów z nienawiścią i ledwo tłumioną pasją. – Spadłeś nam jak z nieba, w głowę zachodzę, jak się to stało, że trafiłeś właśnie dzisiaj i właśnie na nas. Ale stało się. Jesteś i my cię do tego nieba odeślemy z powrotem! Jazd chłopaki!

Zarzucili sznur na pobliską latarnię. Na końcu liny kołysała się złowrogo pętla. Procreator chciał coś powiedzieć, wytłumaczyć, że się mylą że on sercem jest po ich stronie, ale czuł, że to już nie ma najmniejszego sensu. Zrozumiał, że jego nagle zrodzony plan wywołania powstania, porwania do walki "swych synów" był tak naiwny, że nawet nieśmieszny tylko tragiczny. Poza tym ziścił się zupełnie bez niego. W dali załomotały automaty. Powstanie zaczęło się. Tłumek zafalował, chwyciły go dziesiątki rąk i wśród pośpiesznego, podnieconego sapania dźwignęły w górę. Potem te niecierpliwe, spocone dłonie cofnęły się i tłum wsiąkł w ciemność. Tylko ciało Johnny'ego, wychudłe i szare, kołysało się o dwie stopy nad ziemią. Miał przed sobą panoramę miasta, ale jego martwe oczy nie widziały już łuny nad pałacem prezydenckim ani wyrw w Murze. W tym Murze, za którym czaiła się zmora Prezydenta, jego dzika bestia Wolność.

1983

ZABIĆ Mr IMMORTALA

Wyjechałem zza rogu i od razu zrozumiałem, że to będzie właśnie tu. Zwolniłem i podjechałem do samego krawężnika. Jakiś czas samochód toczył się jeszcze, a potem znieruchomiał. Wyłączyłem silnik i schowałem kluczyki do kieszeni. Już chciałem wysiąść, ale zawahałem się. Ohydny, obezwładniający strach targnął mną raz i drugi. Jak zawsze w takiej chwili. Spodziewałem się go, ale nic nie mogłem poradzić. To była cena, którą ciągle płaciłem. I za to właśnie mnie płacili. Ściskając dłońmi beżową, chropowatą i elegancką kierownicę, rozglądałem się wokół. Nie pomyliłem się, było jak zawsze. Właściwe miejsce zdradziła mi karetka reanimacyjna nieudolnie udająca barowóz z hot dogami, hamburgerami i innym świństwem dla biedoty. Dawniej całymi latami jadałem to i teraz nienawidziłem zapachu smażonego oleju.

Spojrzałem jeszcze raz. Barowóz jak barowóz, tylko śmieszny ludzik reklamówka zamontowany na dachu rzucał przez puste oczodoły niebieskie błyski. Karetka. Nie było wątpliwości. Stała na trawniku, a przed nią jakiś obleśny, wytapiający z siebie tłuszcz grubas uzupełniał jego ubytek frytkami. Obrzydliwość.

Poczułem mdłości i nie wiedziałem, czy ze strachu czy z obrzydzenia. Właściwie ci z karetki nie musieli być tak blisko. Wiedzieliśmy to wszyscy. Mimo to stali zawsze nie dalej niż sto metrów od Punktu. Było to zastrzeżone w umowie i tego się trzymali. Znali mnie na tyle, by wiedzieć, że Puściłbym ich z torbami za jeden centymetr odstępstwa. Miałem dobrze opłacanych ludzi, którzy po Fakcie zawsze sprawdzali, czy wszystko odbyło się, jak należy.

Trzeba wysiąść. Mdlący niepokój spotęgował się. Zamknąłem oczy, a gdy je otworzyłem, byłem już zdecydowany. Ja też nie mogłem zmieniać reguł gry. Byli i tacy, którzy czekali na moje potknięcie.

Wysiadłem z samochodu, wyjąłem kluczyki z kieszeni marynarki i zatrzasnąwszy drzwiczki zamknąłem je starannie. Nie musiałem się śpieszyć, w tym miejscu nic mi jeszcze nie groziło. Strefa zaczynała się – jak oceniłem na oko – gdzieś na wysokości sklepu ze sprzętem psi-vizyjnym. Zamykając auto zastanawiałem się, ile razy jeszcze to wytrzymam? Nic przecież nie dzieje się za darmo, czymś na pewno płaciłem za to, co robię. Tylko czym? Nie wiedziałem.

18
{"b":"100817","o":1}