Miałam rację – pomyślała Nadjaźń – Jeszcze jestem za mała, za słaba, by ogarnąć sobą wszystko Za słaba, by zatopić Wielką Piramidę Rozpuszczę ją powoli w sobie, kamień po kamieniu, głaz po głazie Jest człowiek, który może mi w tym przeszkodzić, mały kamyczek, który nazywa się Edwm Hoover i jest jednym ze strażników Wielkiej Piramidy Jego pierwszego chcę wyrwać z jej fundamentów.
Hoover rozsiadł się wygodnie w swoim poRoju w hacjendzie! na Pulhoo i czekał na połączenie z Akado Nawet się nie rozebrał, miał nadal na sobie te same gumowe buty, w których odleciał z Ampis
– A to pan, inspektorze1 Już pan wrócił
W Hoover uśmiechnął się do hologramu szefa
– Właśnie
Bezceremonialnie zaczął z mozołem ściągać wysokie buty, aż poczerwieniał na twarzy z wysiłku
– No i co? Chce pan złożyć meldunek?
– Tylko notatkę – wysapał Hoover – Nie ma po co pisać raportów. Miał pan rację, tam się nic groźnego nie dzieje, a gubernator jest zbyt nerwowy Uspokoiłem go Kilku plantatorów kopraty, jak pan wie głównego składnika wszelkich leków i odżywek odmładzających, śni o nieśmiertelności Trudno się dziwić, ze wariują, bo toną w deszczu i nie mają na co wydać zarobionej ciężko forsy To wszystko
– Dobra – westchnął Akado – W nagrodę za pomyślne wieści może pan dokończyć urlop1
Zabrzmiało to ironicznie i inspektor wzruszył ramionami.
Akado zniknął Hoover postał chwilę boso na środku salonu, potem włożył na powrót te same butv i pomaszerował do pawilonu z narzędziami Wyjechał stamtąd małą koparką i zabrał się do pracy Przez trzy godziny wrzucał ziemię do basenu, aż jej warstwa sięgała prawie metra Potem wszedł tam z łopatą, wyrównał ziemię i wyjął z wnęki pojemnik z sadzonkami kopraty otrzymanymi od Shore'a Rośliny posadził w równych rzędach, a potem odkręcił zawór wody i poszedł cos zjeść
Gdy woda zrównała się z brzegiem basenu, zamknął jej dopływ Deszczownice, agregaty chłodzące i tunel zaciemniający nad basenem postanowił zrobić w najbliższych dniach Nie musiał się śpieszyć, zanim krzewy urosną ponad lustro wody, minie kilka tygodni Popatrzył na swoje dzieło Był zadowolony
Może to śmieszne, ale postanowił żyć najdłużej, jak tylko się da, zwłaszcza ze od niedawna nie czuł się samotny
1986
SKLEP Z PŁYTAMI
Pan M. był miłośnikiem muzyki. Rzecz, sama w sobie raczej niegroźna, stała się bezpośrednią przyczyną tego, że znalazł się on na liście osób zaginionych i – co ważniejsze – nie odnalezionych. Żaden z naocznych świadków zniknięcia (byli bowiem tacy!) nie liczy na to, że pan M. kiedykolwiek się odnajdzie. Znajomi pana M. dodają jeszcze tajemniczo, iż nie wraca on z własnej woli.
Zacznijmy jednak naszą opowieść od początku. Pewnego jesiennego wieczoru, takiego wieczoru na przełomie jesieni i zimy, gdy na miasto spada pierwsza mgła, a pod nogami szeleszczą ostatnie opadłe liście, i gdy latarnie uliczne rozsiewają mżący blask, podobne swym lśnieniem do wielkich choinkowych bombek, takiego więc wieczoru pan M., sześćdziesięcioletni, słusznej budowy mężczyzna (.kawaler), przechadzał się nadrzecznym bulwarem, paląc wonne cygaro i obserwując światła miasta odbite w ciemnej wodzie.
O czym myślał? Tego nie wiemy, ale myśli te nie mogły być przykre, bo pan M. był człowiekiem obdarzonym przez los dobrym zdrowiem, małą fortunką i posadą w jednym z ministerstw. Nie, nie był nikim ważnym, po prostu urzędnikiem kancelistą. Z dóbr doczesnych miał jeszcze wielki zbiór płyt gramofonowych (o nich za chwilę) i kilku wypróbowanych przyjaciół, z którymi lubił spędzać wieczory. Stan kawalerski wybrał z rozmysłem i był z niego w pełni zadowolony. Tak więc żadne ponure myśli nie zaprzątały jego głowy. Ot, po prostu spacerował w grubym, jesiennym płaszczu, popielatym kapeluszu, rozkoszując się dymem cygara i rześkim powietrzem nadciągającej zimy.
Pan M. do zawodu urzędniczego został przymuszony przez los. Z losem trudno jest walczyć, więc pan M. poszedł z nim na kompromis. Nie wiadomo, czy ten ostatni był z tego zadowolony, ale pan M. – tak. Marzyła mu się bowiem w młodości kariera kompozytorska, studiował nawet ten kierunek – z różnymi zresztą wynikami. Ale że młodość ma także inne prawa, więc pan M., ulegając im w stosownym czasie, zakochał się. Miłość jego została odwzajemniona i pan M. był najszczęśliwszym z ludzi. Kochał kobietę i muzykę – dwie najpiękniejsze rzeczy, jakie może człowiekowi ofiarować świat. Gdy szczęście zdawało się zupełne, dziewczyna poważnie zachorowała.
Pan M., wówczas ubogi student na utrzymaniu ciotki megiery, musiał wybierać pomiędzy muzyką i ukochaną, i wybrał tę ostatnią. Rzucił konserwatorium i poszedł do pracy, by mieć za co leczyć swą wybraną. Życie, a raczej los, jeszcze raz pokazał panu M. pazury – mimo wysiłków jego i lekarzy ukochana nie tylko nie wracała do zdrowia, ale wprost przeciwnie – słabła, czuła się i wyglądała coraz gorzej, aż w końcu zmarła.
Rozpacz pana M. nie miała granic, z kolei obawiano się o jego zdrowie, ale silne ciało przemogło ból duszy i pan M. wrócił do równowagi. Nie podjął studiów muzycznych, jego stypendium przyznano już zresztą komu innemu, więc pan M., wówczas młodzieniec dwudziestotrzyletni, otrzymał pracę w ministerstwie i tam przepracował sumiennie trzydzieści siedem lat. Teraz właśnie ten poważny urzędnik poważnego ministerstwa oddawał się rozkoszom przechadzki.
Największą dumą pana M. była supernowoczesna aparatura muzyczna z przebogatą kolekcją płyt, których odtwarzanie i słuchanie stanowiło największą jego rozrywkę i przyjemność. Płytoteka pana M. znana była niemal całemu miastu, budziła zazdrość, podziw i złość. Uczucia podziwu i zazdrości są w tym wypadku łatwo zrozumiałe, natomiast złość powodowało to, iż pan M. gotów był na prośbę każdego gościa odtwarzać wszystko, co ów sobie zażyczył, ale nigdy nie pożyczał swoich płyt. Znajomi i przyjaciele szybko się z tym pogodzili, a kto nie przystał na taki układ, przestawał być przyjacielem. I słusznie, lichy bowiem to związek, który pęka łatwiej niż gramofonowa płyta.
Od rzeki powiało przyjmującą wilgocią i chłodem, pan M. zdecydował się więc zawrócić. Wrzucił niedopałek cygara do wody i ruszył w kierunku domu. Po drodze pozdrawiał znajomych, oglądał oświetlone wystawy sklepów i sklepików. Wstąpił nawet do jednego, by kupić słoiczek marynowanych grzybów, swego przysmaku, i pogawędziwszy chwilę ze sklepikarzem poszedł już prosto do domu. Jednak nie dane mu było dotrzeć do niego bez przeszkód. Oto nagle pan M. na świetnie sobie znanej ulicy, leżącej w prostej linii o jakieś sześćset metrów od jego mieszkania, dostrzegł sklep, którego tu nigdy nie było. To jeszcze nie jest nic dziwnego, wszak w mieście wciąż zakładane są i zamykane jakieś sklepiki, ale pan M. był przekonany, że tam, gdzie teraz dostrzega coś na kształt antykwariatu, nic nigdy nie było! Po prostu dwa budynki stykały się ze sobą ślepymi ścianami, a szpara między nimi była akurat taka, że można było wcisnąć w nią nie zgaszone cygaro, co pan M. niejednokrotnie był czynił.
Pan M. oprócz "zgubnego" umiłowania muzyki był raczej osobą
0trzeźwym sądzie i racjonalnym podejściu do świata. Począł więc zbliżać się powoli do słabo oświetlonej witryny, by rzecz dokładnie zbadać. Gdy poszedł już całkiem blisko, dostrzegł na szybie napis oznajmiający, że mieści się tu sklep z płytami. Poniżej był rok założenia firmy, tysiąc osiemset sześćdziesiąty dziewiąty. Pan M. był trochę zaniepokojony tym dziwnym zjawiskiem i dlatego też w żaden sposób nie mógł sobie przypomnieć daty powstania fonografu. Przyłożył twarz do szyby.
Wewnątrz panował półmrok rozjaśniany tylko przez osłoniętą starą gazetą żarówkę. Zwisała ona smętnie z wysokiego sufitu, tuż nad małym kantorkiem – prawdopodobnie kasą – chwilowo pustym. Pan M. pomyślał właśnie tak: "chwilowo", jakby nie wiedzieć skąd czerpał pewność, że właściciel – zakurzony na pewno tak jak jego przybytek – odszedł na zaplecze tylko na moment.