Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To brzmi trochę jak fantastyczne opowieści przy kominku – powiedział nieprzekonany Burling.

– Mamy wolność osądzania rzeczy. Jeżeli jednak polegasz na autorytetach, to może da ci do myślenia, że alchemikami było wielu wielkich ludzi. To Platon uznał, że człowiek jest odbiciem całego wszechświata. Siły ludzkiego życia są to te same siły, które poruszają planetami. Poznając siebie, poznaje się świat zewnętrzny. I odwrotnie. Alchemia może być uważana za sposób poznawania procesów zachodzących równolegle wewnątrz i na zewnątrz. Kamień filozoficzny byłby osiągnięciem pełnej wiedzy o sobie i świecie. Jeżeli popatrzysz na to w ten sposób, to nie będzie już sprzeczności między wiedzą alchemiczną, tajemną, a wiedzą naturalną. Zauważ, że ci, którzy wnieśli wiele do nauki, byli zwykle także wielkimi wtajemniczonymi. Hermes Trismegistos, Ostanes, egipski Ptolemeusz, wielki uczony, astrolog. Słyszałeś pewnie, panie, o filozofie Demokrycie z Abdery, który umiał stapiać kamienie i wyrabiać szmaragdy. Albo o Marii Żydówce, jednej z wielu kobiet zajmujących się wiedzą tajemną. To ona wynalazła aparat do destylacji, i dzięki temu zbudowała podstawy praktyki alchemicznej. Lecz największy alchemik pochodził z krajów arabskich – to Dżabir, mędrzec, autor dzieła De occulta philosophia, które wciąż, po tylu latach, cieszy się ogromnym powodzeniem. A Awicenna, lekarz i filozof, albo Zosimos Gnostyk, którego nie lubi Kościół? A Albert Wielki, dominikanin, święty katolicki, zwolennik Arystotelesa?… Alchemią zajmował się Roger Bacon i nawet Tomasz z Akwinu, który jednak uczciwie ostrzegał, że nauka ta może kusić osoby niedojrzałe moralnie do schlebiania własnej próżności i pożądliwości bogactwa. W naszych czasach największym alchemikiem był bez wątpienia Arnold de Villanova. Posądzono go o pakt z diabłem…

– Czy ty aby nie unikasz dzięki temu wykładowi konkretnej odpowiedzi na pytanie o Chevillon’a, panie? – przerwał mu Burling.

Markiz popatrzył na niego uważnie.

– Nie, nie chce robić złota ani nie pożąda eliksiru młodości. Chevillon nie jest człowiekiem, który by pragnął nieśmiertelności na tym świecie. Zadowolony?

Burling milczał, zaskoczony przenikliwością Markiza. Wyglądało na to, że szykuje się, by coś ważnego powiedzieć. Potem jednak wypuścił powietrze z płuc, jakby się poddając.

– Doprawdy, czuję się dziwnie – powiedział. – Jakiś rozdwojony. Nie chodzi o to, że mnie przekonałeś do czegokolwiek. Jakaś część mnie pragnie wierzyć we wszystko, co mówisz, a druga się z tej pierwszej wyśmiewa.

Markiz wyrzucił przez okno obraną z owoców gałązkę winogron.

– Nie chcę być przyczyną zamieszania w twojej głowie. Burling machnął ręką i zwrócił się do Weroniki:

– Nie słuchajmy go, pani, bo nam ten czarownik ukradnie dusze.

11

Markiz był bardzo sprawny zarówno w karetowych dyskusjach, jak i w organizowaniu noclegów i zaopatrzenia w żywność podczas następnych kilku dni podróży, kiedy powóz powoli, ale konsekwentnie posuwał się na południe. Ale nie czuł się dobrze. Może martwił się tym, że Burling lada dzień pożegna się z nimi i odbije do swojej Tuluzy. Może obawiał się rychłego nadejścia jesiennej pogody. Może w końcu bał się swojego rosnącego zainteresowania Weroniką, mimowolnego kierowania ku niej wzroku, uwagi i myśli. Nie wiedział jeszcze, że kocha, bo nie chciał się zastanawiać, co to oznacza. Coraz więcej jednak potrzebował samotności i, co paradoksalne, izolacji od tej, ku której nieubłaganie dryfował.

Burling dostrzegł jego chwile zamyślenia i nieobecności, i starał się być szczególnie ostrożny. Nie dopytywał się, nie wyciągał Markiza na zwierzenia. Uprzejmy i dobrze wychowany, nie rościł sobie praw do jakiejkolwiek ingerencji. Było mu jednak żal Markiza i może dlatego prowokował intelektualne rozmowy na neutralne tematy, żeby zająć czymś myśli przyjaciela. Rozmowy te były zawsze aktualnym komentarzem do tego, co się właśnie działo, do obserwowanych przez okna powozu karawan hugenotów, do pełnych niepokoju czy zacietrzewienia dyskusji przy sąsiednich stolikach w mijanych oberżach, do opowieści o Księdze.

A Markiz czuł się coraz gorzej, i to nie tylko na duszy. Jego oczy, ciemne i wyraziste, zaczęły odmawiać posłuszeństwa. Stały się piekące i zaczerwienione, a po zmierzchu łzawiły. Co wieczór Weronika robiła mu okłady z ziół przynoszących ulgę – rumianku, nagietka i babki. Markiz oddawał się w jej ręce z ulgą, zadowoleniem i wdzięcznością. Już od południa zaczynał na to czekać.

– Skąd tyle wody w pana oczach, Markizie? – pytała go Weronika, przygotowując kawałki czystego płótna na kompresy.

– Chyba lód we mnie topnieje – żartował Markiz i całował delikatnie jej opiekuńczą dłoń.

Któregoś z październikowych dni zatrzymali się w dużej oberży, jedynej w miasteczku, które wyrosło im na drodze.

Gospoda pękała w szwach. Nie było miejsca ani w izbach na górze, ani w stajni na dole. Przy stołach siedzieli zmęczeni ludzie w przybrudzonych ubraniach. Kobiety tuliły małe dzieci, mężczyźni przysypiali, oparci o drewniane ławy.

Burling dowiedział się od tęgiej oberżystki, że wszyscy ci podróżni są hugenotami z okolic Montauban, jadącymi do Holandii.

– Nie możecie liczyć, panie, na nocleg u mnie. Tu nie da się już szpilki wcisnąć. Jeżeli dołączycie do tych ludzi, to może uda się wam przespać w domu pastora. Ale coś do jedzenia jeszcze się znajdzie.

Kiedy czekali na skromną kolację, Markiz wdał się w rozmowę z młodym mężczyzną, który grzecznie zrobił mu miejsce przy stole. Od niego się dowiedział, że przed kilkoma dniami król oficjalnie odwołał edykt z Nantes. Od tego dnia jedynym legalnym wyznaniem w królestwie Francji stawało się wyznanie katolickie. Innowiercy musieli albo zmienić wiarę, albo ojczyznę. Młody człowiek nie miał zbyt wiele do stracenia. Był tylko czeladnikiem garbarskim, nie założył jeszcze rodziny. Wielu jednak jego bliskich zdecydowało się pozostać, udając nawróconych, bo przecież nie zmienia się wiary z powodu jakiegoś podpisanego przez króla dokumentu. Mężczyzna liczył, że da sobie radę w nowym kraju, był przecież fachowcem od wyprawiania skór. Ludzie wszędzie potrzebują dobrej skóry na buty, rękawiczki i torby. Martwił się tylko o rodziców, których zostawiał tutaj – upokorzonych, samotnych, starych.

Markizowi przypomniała się matka. Przypomniała mu się z całą swoją bezradnością i brakiem zrozumienia tego, co się wokół dzieje. Oszukiwana i wykorzystywana przez męża, trzymająca się swojej wiary jak ślepiec laski. Czy ośmieliliby się jej coś zrobić? Dokąd pójdzie, kiedy jej pastor stanie się z dnia na dzień szewcem albo ucieknie, jak inni? Pierwszą myślą Markiza było przyłączyć się do tej grupy i zawrócić. Zabrać matkę z zimnego domu, który stał się przyczyną jej artretyzmu, i pojechać do tej Holandii, tej ziemi obiecanej. Nie myślał o żonie i synu. Do nich nie tęsknił. Wobec nich czuł się w porządku. Miał przed oczyma tylko tę starą kobietę karmiącą rude koty.

Owej nocy spędzonej w domu pastora fala smutku i zniechęcenia opadła na niego jakąś obezwładniającą mgłą. Znał to uczucie i nie próbował z nim walczyć. Zdawał sobie sprawę, że dojrzewało, wzbierało już od pewnego czasu niby ciężkie burzowe chmury. Markiz miewał napady melancholii. Wydawały się niezależne od wydarzeń, nie były odpowiedzią na nic, przychodziły znikąd. Posługiwały się zewnętrznymi okolicznościami jedynie jako pretekstem, żeby niespodziewanie rozlać się w jego duszy z jakiegoś ciemnego, ukrytego miejsca. Zaczynały się zwykle poczuciem pewnej nieprzystawalności do reszty świata. Odczuwał wtedy, że jego osoba, tak, właśnie jego osoba, nie on sam, że jego osoba jest jakimś naddatkiem w harmonijnym, zrównoważonym świecie. Jakby świat poprzez jego istnienie zaburzał swoją doskonałą równowagę. Czuł się wtedy pryszczem na twarzy świata, rakowatą naroślą na jego zdrowej tkance. Na świecie było o jednego za dużo. To właśnie poczucie go obezwładniało. Nie istniało takie miejsce, gdzie mógłby się schować, zmieścić, do którego by pasował. Kiedy się kładł na łóżku, burzył ideę łóżka, kiedy próbował chodzić tam i z powrotem, zakłócał spokój otaczających go rzeczy, kiedy mówił, jego słowa traciły ważność i znaczenie, nazywały to, co już zostało nazwane. Jego głos brzmiał jak niemiły dla ucha hałas. Nie mógł się przed sobą ukryć.

21
{"b":"100665","o":1}