1
Markiz lubił przeglądać się w lustrach. W swoim dużym domu miał wiele pięknych kryształowych luster, którym pozwalał rozmieniać swoje życie na krótkotrwałe, przemijające obrazy.
Lustra w domu Markiza zawiesili przodkowie jego żony, która dostała ten dom w posagu. Portrety przodków wisiały teraz w hallu na dole, patrząc na świat żywych z niezrozumiałą pychą ludzi, których już nie ma. Za życia byli bardziej postawni, bo Markiz, żeby zobaczyć się w lustrze, musiał się lekko wspinać na palce. Lubił przyłapywać swe odbicie wtedy, kiedy zaaferowany czymś, zapominał o sobie i przestawał się kontrolować. Wówczas jego spojrzenie wymykało się spod powiek i pędziło ku najbliższej powierzchni lustra, spotykając tam samo siebie. Markiz nie był zadowolony. Kiedy oko spotyka swoje odbicie, widzi tylko oko. A gdzie jestem ja, gdzie moja odmienność, moja niepowtarzalność, moja samotność? Czy widzę siebie takim, jak widzą mnie inni? Czy to naprawdę ja? Najważniejsze dla Markiza było uchwycenie momentu, kiedy jest się szybszym niż własne odbicie, kiedy przyłapuje się je na chwilę przedtem, zanim ono powtórzy gest. Jest to tak krótka chwila, że prawie się jej nie zauważa. Ale na tym właśnie polega prawda lustrzanego odbicia, wszelkiego podwojenia – jest się wtedy bardziej świadomym swojej jedyności. To chwila, w której rodzi się moc.
Markiz dążył do osiągnięcia mocy. Żeglował niczym Ulisses po wzburzonych wodach życia, od portu do portu. A każdy następny był bogatszy w dobra, w prestiż, w sławę. I żaden nie był jego portem.
Pochodził ze średnio zamożnej rodziny hugenotów. Jego dziadek za zasługi dla króla Francji otrzymał tytuł szlachecki. Wtedy jeszcze Francja słynęła z tolerancji i nie przywiązywano większego znaczenia do kwestii Boga. Ojciec Markiza roztrwonił pieniądze i królewskie zaufanie. Popłynął przez ocean do kolonii, gdzie zamierzał założyć własną dynastię. Wrócił chory i przedwcześnie postarzały. Zmarł pewnej nocy, kiedy jego oddalony o kilkadziesiąt mil syn, studiujący w Paryżu, nie mógł zasnąć. Markiz nazwał to przeczuciem, bo wierzył w przeczucia, nie odróżniając ich zresztą od lęków. Nienawidził swojego ojca tak mocno, jak tylko synowie potrafią nienawidzić własnych ojców. Ale także go podziwiał. Podziwiał jego odwagę brania życia lekko i nieodpowiedzialnie, jakby to było majowe święto. Podziwiał jego siłę przebicia i łatwość pokonywania drogi w górę lekkim krokiem niedzielnego wędrowca. Podziwiał jego męskość i niezależność. I w końcu podziwiał to, że można nie zapuścić w życiu korzeni. Markiz już jako dziecko doskonale wiedział o kobietach ojca, z czym ten zresztą wcale się nie krył, w jakiś systematyczny, okrutny sposób znęcając się nad matką. Wtedy Markiz marzył, by świat pozwolił mu ojca zabić.
Można sobie wyobrazić, co czują dzieci, które pragną śmierci własnego ojca. Pragnął zupełnie świadomie, wyobrażając sobie dokładnie scenę, kiedy zadają mu śmiertelny cios. Można też zobaczyć, jak spuszczają potem oczy jeszcze pełne marzeń z nocy, żeby ojciec nie dostrzegł w nich bazyliszkowego spojrzenia. Nie wiadomo tylko, na jakich wyrastają dorosłych. Jakie dzieci płodzą, jak korzystają z własnego morza miłości? I czy z chęcią śmierci ojca wiąże się pragnienie śmierci świata? I w jaki sposób można zabić świat? Czy są na to sposoby?
Pierwszym sposobem zabicia świata stało się dla Markiza przejście na katolicyzm. Według wszelkich praw psychologii jako neofita stał się osobą głęboko religijną. To pozwoliło mu bez kłopotów ożenić się z córką królewskiego urzędnika i zamieszkać spokojnie w Paryżu w rodzinnym domu żony.
Żona Markiza była piękna, inteligentna i wkrótce do ich salonu ciągnęły wszystkie niepospolite umysły. Markiz zaczął pisywać poematy liryczne, potem pamflety polityczne, aż w końcu, pod wpływem swojego przyjaciela, pana de Chevillon, zajął się alchemią i naukami tajemnymi.
W czasach Markiza był to rodzaj filozofii totalnej, nadeszły bowiem czasy przełomu. W przeszłość odchodziła epoka ciasnej, krępującej swobody religii, nabrzmiałego od emocji mistycyzmu, a rodziła się epoka racjonalizmu, marmurowo-lustrzane królestwo rozumu. W czasach przełomu jedyne, co pozostaje, to unieść się wyżej, ponad zbyt proste podziały, i znaleźć język, który pozwoli określić jakąś trzecią drogę.
Pan de Chevillon był zasuszonym starcem, który mimo swojego wieku zachował wielkie wpływy. Bano się jego ciętego języka i jasnego, przenikliwego umysłu. Bywał na dworze. Kolejne kochanki króla uwielbiały go. Sam Król Słońce był łaskawie zainteresowany jego osobą, dopóki niewdzięczny pan de Chevillon nie zaczął zbytnio krytykować jego politycznych posunięć w złośliwych, krążących później w ręcznych odpisach pamfletach. Może to z tej przyczyny w życiu pana de Chevillon nastąpiła zmiana. Z jakichś niewiadomych dochodów kupił ogromny dom w Chateauroux i coraz mniej przebywał w Paryżu.
Ten zasuszony starzec traktował Markiza jak syna, którego nigdy nie miał. Dla Markiza zaś był on jakby odbitym w zaczarowanym lustrze ojcem. To, czego we własnym ojcu nie potrafił nigdy zaakceptować, w panu de Chevillon magicznie zmieniało swoje znaczenie, stawało się wysublimowane, a przez to mniej zagrażające. Nie było żadną tajemnicą, że Chevillon jest impotentem.
Fakt urodzenia syna przez jego piękną i delikatną żonę zbiegł się w czasie z wprowadzeniem Markiza w krąg Ludzi Księgi.
Było to sekretne towarzystwo wysoko postawionych osób; jednoczyła je idea czy przeczucie, że świat, w którym żyją i działają jako politycy bądź uczeni, w którym kochają i toczą małe prywatne boje, jest tylko namiastką prawdziwego. Tylko powierzchnią, pustym miejscem między literami na zapisanej karcie. Prawda, a więc Moc, a więc Bóg, jest gdzie indziej. Takie stwierdzenie to fundament każdej religii. Nie ma w tym nic niezwykłego, dla Markiza jednak, który stał się członkiem Bractwa dzięki ćwiczeniom, wyrzeczeniom i wtajemniczeniu, życie nabrało znamion Wielkiej Zmiany. Przestał przykładać szczególną wagę do życia rodzinnego. Wiedział z własnego doświadczenia i z nauk tajemnych, że nie daje ono całkowitego spełnienia. Nie nabywa się mądrości i mocy przez bycie dobrym mężem czy ojcem. Kiedy wyszedł na jaw romans jego żony z angielskim dyplomatą, zabolało go to tylko na początku. Krótkie bolesne ukłucie nawet nie w duszy czy w sercu, lecz gdzieś w okolicach żołądka. Potem poczuł ulgę. Spełniło się to, co życie zapisało mu sekretnym atramentem w rozdziale pod tytułem
„Miłość”. Teraz, gdy jego uczucie zostało wystawione na próbę, ogień wywołał ukryte litery: ziemska miłość bierze się z pragnienia bycia z drugim człowiekiem, żeby się nie bać, żeby móc się przytulić, żeby czerpać rozkosz z ciała, żeby zaspokajać egoistyczną potrzebę wydawania na świat nowych istnień do siebie podobnych. Ziemska miłość istnieje po to, żeby nie musieć się zmierzyć z Absolutem.
Piękna żona nie odeszła z angielskim dyplomatą. Była dobrze wychowaną katoliczką i obowiązywały ją twarde prawa Kościoła. Co Bóg złączył. Zresztą w tamtych czasach romans mężatki nie był znowu czymś tak niezwykłym. Nikt się nie gorszył. Ludzie wtedy kochali i oddawali Bogu cześć jak dzieci. Wierzyli, że miłość Boga jest bezwarunkowa.
Markiz także miewał inne kobiety. Były to zawsze przechodnie przyjaciółki jego wysoko postawionych znajomych. Piękne i pachnące kobiety, dobrze znające sztukę miłości. Utrzymywane w eleganckich mieszkaniach przy rue d’Espoir, dyskretne i czułe. Co jakiś czas wybuchały drobne skandale, które bulwersowały starsze panie i spowiedników dobrych rodzin. Markiz nigdy nie miał takich kłopotów. Te kobiety traktował jak jednorazową przygodę. Nie był też żadnym artystą w miłości. Szybko się podniecał, kładł się pośpiesznie i bez wdzięku na pachnące ciała, a potem kochał je krótko, tylko do chwili, kiedy wypływała z niego cała ochota. Nie lubił uwodzenia, dwuznacznych rozmów, aluzji, obiecujących uśmiechów. Ze swoją żoną sypiał regularnie, aż do czasu kiedy kolejny stopień wtajemniczenia wymógł na nim konieczność zachowania czystości. Po zdradzie żony nigdy już nie uwierzył, że jęk i spazmy jej rozkoszy mogą być czymś więcej niż jękami i spazmami rozkoszy. Zwykłej fizycznej, zwierzęcej przyjemności, która zamyka ludzi w więzieniu ciała.