Литмир - Электронная Библиотека
A
A

5

Każda podróż zaczyna się od stanu, który można by określić jako zachłyśnięcie się przestrzenią. Ciało ledwie zauważalnie drży z podniecenia, w głowie się kręci od mijanych krajobrazów. Dopiero po dłuższej chwili człowiek wyrwany dobrowolnie lub siłą okoliczności z miejsca, w którym żył, wraca do tego, co zostawił za sobą. Ludzie identyfikują się z miejscem, gdzie zapuszczają korzenie, jakby życie bez tego wrastania w ziemię było tylko namiastką, czymś bez znaczenia. Jednakże wraz z pozostawianiem za sobą mijanych kamieni milowych przeszłość, zmaterializowana w konkretne miejsca, blednie i coraz częściej zamazywana bywa tym, co rozpościera się przed oczami. Droga z koleinami wyżłobionymi kołami wozów, przydrożne studnie, obcy ludzie, kapliczki świętych ustawione na rozstajach, wsie widziane z oddali, ogromna przestrzeń rozpięta na trzech wymiarach ziemi, horyzontu i nieba.

Na początku podróży nie tyle ważny jest cel, co samo przesuwanie się w przestrzeni i czasie. Myśl ma wtedy tyle miejsca, że może leniwie płynąć, a wzrok prostuje się na rozległym krajobrazie niczym płatki rozkwitającego maku. Krawędzie niepokojów i lęków stają się jakby łagodniejsze, jakby umowne. Świat widziany z poruszającego się punktu wygląda na bardziej harmonijny i ostateczny w swym kształcie.

A jednak podróżowanie jest najgłębszym doświadczeniem przemijalności i zmiany oraz nieprzywiązywania się do szczegółu. To właśnie cecha, szczegół, jest sednem bezruchu, bo istota rzeczy ciągle się zmienia. Sytuacje z przeszłości, oglądane oczami podróżnego, często odkrywają nowe znaczenia. Podróżujący ludzie stają się mądrzejsi nie tylko dlatego, że wciąż doświadczają nowych widoków i zdarzeń, ale przez to, że sami dla siebie stają się mijanym pejzażem, na który można popatrzeć z kojącego dystansu. Dostrzega się wtedy więcej niż szczegóły. Ich układ nie wydaje się już ostateczny i jednoznaczny. Zmienia się w zależności od punktu widzenia.

Jazda czarnym, zakrytym powozem w czasie upału może także stać się piekłem. Gorąco zawisa nieruchomo i pokrywa odsłoniętą skórę rąk i twarzy warstewką śliskiego potu. Małe okienka powozu i niewielka prędkość na wyboistej drodze nie dają upragnionego przewiewu.

Rozmowa nie kleiła się pewnie z powodu duchoty i upału. Obaj mężczyźni przyglądali się Weronice ukradkiem. Byliby pewnie zdjęli ze spoconych głów peruki, gdyby nie ta kobieta, podrzucona im przez zbieg okoliczności.

Weronice nie przeszkadzało, że jest obserwowana. Była przyzwyczajona do takich spojrzeń. Patrzyła przez okno, gorączkowo rozmyślając o kochanku. Myśli powtarzały się, wracały te same wspomnienia, aż w końcu rozmyły się w nieostry strumień obrazów i Weronika usnęła. Po drugiej stronie obrazy stały się chaotyczne i męczące.

Śniła, że zapomniała imienia jakiejś niezwykle dla siebie ważnej osoby. Ta osoba stała gdzieś blisko, za drzwiami, za ścianą, w oczekiwaniu aż wypowiedziane imię pozwoli jej wejść i zostać. Weronika z trudem przypominała sobie imiona wszystkich znanych jej mężczyzn, lecz żadne z nich nie było właśnie tym. Imię ojca, brata, znajomego z ulicy, pierwszego kochanka, imiona dziesiątków przyjaciół. Szukała chociażby pierwszej litery, chciała je z czymś skojarzyć, ale jej pamięć zacięła się jak klucz w zardzewiałym zamku. Czas płynął i pogarszał sytuację. Nie mogła nic zrobić.

Wydawało jej się, że koszmar trwa długo, ale kiedy oprzytomniała, stwierdziła, że sen trwał zaledwie kilka minut. Zaraz rozmył się i wsiąkł gdzieś pod powieki. Gdyby ją teraz zapytano, co jej się śniło, nie potrafiłaby odpowiedzieć.

Tymczasem za oknem skończyło się wszystko, co mogło przypominać Paryż. Zaraz za rogatkami stolicy zaczynała się prowincja i wszystko zdawało się mniejsze, gorsze, bardziej zaniedbane. Zaraz też zmienił się język. Spotkany podczas kilkuminutowego postoju chłop mówił jakimś śmiesznym, zniekształconym dialektem. Francuski obowiązywał tylko w Paryżu.

Postanowiono nie zatrzymywać się po drodze na dłużej i jechać prosto do Angerville. Powóz przystanął jeszcze tylko raz i chłopiec-woźnica wziął na kozioł zmęczonego psa.

– Co sądzicie o tym chłopcu? – zapytał Markiz, kiedy ruszyli dalej.

– Nie wygląda na szczególnie rozgarniętego – odpowiedział de Berle.

– Trzeba koniecznie wynająć woźnicę w Angerville – postanowił Markiz.

Markiz czuł się odpowiedzialny za tę wyprawę. Przygotował się do niej dużo wcześniej, wiedząc, że nie może liczyć w sprawach organizacyjnych ani na pozbawionego wyobraźni de Berle’a, ani na nieprzewidywalnego w swych poczynaniach kawalera (czy nie miał racji?), ani też na zniedołężniałego Chevillon’a. Z radością zresztą wziął na siebie ten obowiązek. Lubił robić zarówno konkretne rzeczy, jak i układać plany, które potem z nieugięta konsekwencją realizował punkt po punkcie. Teraz jednak był zbity z tropu. Od początku nic nie układało się tak, jak powinno. Pojedynek kawalera, nieoczekiwany prezent w postaci jego utrzymanki. Potem woźnica, który nagle ciężko się rozchorowuje, i w jego zastępstwie nierozgarnięty chłopiec-niemowa. Markiz jednak nie byłby tym, kim się stał, gdyby oprócz umiejętności planowania zdarzeń i układania ich w konsekwentne, logiczne ciągi, nie posiadał plastycznego zmysłu podporządkowywania się zdarzeniom, które planował ktoś potężniejszy od niego.

– Jeżeli coś się wydarza samo z siebie, z przypadku, to jest to wyraz boskiej woli – powiedział półgłosem do de Berle’a, ale de Berle był innego zdania.

– Można na to patrzeć jak na ostrzeżenie. Każda zmiana planów już na początku jest właśnie najniebezpieczniejsza. To tak jak w geometrii – odchylenie od prostej, niewielkie na początku, później staje się już nie do naprawienia.

De Berle’a opadły złe przeczucia. Myślał o twardym, gładkim i już naprawdę dużym brzuchu żony, i o tym, że tym razem mogą być jakieś komplikacje. Myślał o pozostawionych interesach. Myślał o znakach, które zawsze dawał mu Bóg i które, jak mu się wydawało, nauczył się rozpoznawać. Był na siebie zły, że myśli w ten sposób, bo jeszcze nie przyznał się sam przed sobą, że nie chce jechać dalej, że od początku uważał ten pomysł za szalony. Czy nie wystarczy, że finansuje tę wyprawę? Teraz szukał pretekstów, by wytłumaczyć się przed sobą z nagłego odpływu entuzjazmu.

Przypomniał sobie swoje dzieci: gromadka istnień, w których mieszały się cechy jego samego i jego żony. A teraz urodzi się jeszcze jedno. Jakie? Słońce i Wenus będzie miało w znaku Panny. To dobry znak, pracowity i konkretny. Jeżeli przyjdzie na świat chłopiec, można liczyć na pomoc w interesach. Jeżeli dziewczynka, zostanie w przyszłości świetną panią domu. Skromną, pracowitą, może trochę przyziemną, ale kobiecie nie jest potrzebne bujanie w obłokach. Gdyby tak spłodzić tyle dzieci, myślał, żeby każde z nich miało Słońce w innym znaku, wtedy w domu byłby cały Zodiak. Można by badać różne między nimi zależności i stanowiłoby to z pewnością doskonały materiał do doświadczeń. Siedzieć w chłodnej bibliotece, pić sok z pomarańczy, zapisywać w porubrykowanych księgach swoje obserwacje. De Berle znalazł się myślami w domu i krążył teraz po jego pomieszczeniach, czując prawdziwy wstręt do trzęsącej się w upale karety.

– Czy nie uważasz, że za dużo nieprzewidywalnego, jak na początek? – zapytał Markiza szeptem, bo siedząca przy nim „ta kobieta” (tak o niej myślał) znów zasypiała.

– Moglibyśmy zostać w Paryżu… poczekać…

Markiz uśmiechnął się i rozparł wygodnie na siedzeniu. Ruchem głowy wskazał słońce, które niby złoty pająk zaczynało powoli opuszczać się ku horyzontowi.

– Tak się cieszę, że wreszcie jedziemy – rzekł, jakby w ogóle nie słyszał tego, co powiedział przyjaciel.

Szkoda, że nie wiadomo, w jaki sposób dzieją się rzeczy. Czy wynikają jedna z drugiej według jakichś trudnych do ogarnięcia prawideł? Czy są jak mniejsze pudełka, które wyjmuje się z większych, a te z jeszcze większych? Czy rządzą nimi siły zależne tylko od boskiej, nieprzewidywalnej dla człowieka woli? A może nie ma między nimi związku, może dzieją się, jak chcą, przypadkowo i chaotycznie, przecząc same sobie i łudząc ludzi swą pozorną logiką?

8
{"b":"100665","o":1}