Najlepsza bywała wtedy terapia luster. Markiz przeglądał się w nich, próbując w swojej twarzy i ciele znaleźć powód tego stanu rzeczy. Co w nim było takiego, że nie pasował do świata? Czy ta nadmierność jego istnienia dawała się zobaczyć? Lustra nieodmiennie pokazywały mu tę samą twarz i to samo ciało. Brązowe, jakby załzawione oczy pod wysokim czołem, prosty, ostry nos, duże wydatne usta.
Ta choroba dręczyła go od dzieciństwa i już wtedy próbował znaleźć dla niej wytłumaczenie. Jako dorastający chłopiec zrobił sobie kalendarz, na którym przy każdym dniu zaznaczał umyślnym znakiem swój nastrój. Myślał, że taki wykres unaoczni mu z czasem jakiś porządek, zależny może od pór roku, faz Księżyca, odejść i powrotów ojca, migren matki. Ale dość wcześnie zorientował się, że taki porządek nie istnieje.
Kiedy był starszy, nauczył się badać aspekty planet. Rysował wykresy opozycji i kwadratur. Obliczał tranzyty. W owych czasach melancholię przypisywano wpływom Saturna. Nie badano wtedy ani napięć społecznych, ani stosunków w rodzinie, nie znano hormonów ani mikroelementów. Takie sprawy były zawsze błahe w porównaniu z tym, co działo się w teatrze nieba. A ponieważ Markiz urodził się z początkiem zimy, kiedy zmęczone Słońce wchodzi w znak Koziorożca, którym włada Saturn, uznał, że właśnie to ciało niebieskie jest sprawcą nawracających wciąż napadów smutku. Swoją uwagę skoncentrował więc na śledzeniu powolnego ruchu Saturna. Rysował koła, na których zaznaczał punktami pozycje planet, a kreseczkami kąty, które tworzyły z jego ciemną planetą. I tu był bliżej znalezienia jakiejś prawidłowości, lecz czy jego intelektualna zdolność ogarnięcia tych skomplikowanych wzajemnych wpływów była zbyt mała, czy może nie starczało mu cierpliwości do obliczeń, dość że i ta droga nie doprowadziła go do jasnej, jednoznacznej odpowiedzi.
Potem Markiz stał się całkiem dorosły. Był ważną osobą, mężem i ojcem, i dostąpił pierwszego wtajemniczenia w Bractwie. Wtedy zaczął podejrzewać, że i planety wraz z całym niebem mają gdzieś wyżej swoje własne niebo, determinujące ich ruch. Przyczyna doskonale harmonijnej muzyki sfer byłaby więc gdzie indziej i nie dawałaby się ująć w wykresy, liczby i znane Markizowi wzory Keplera.
Wtedy to Markiz z pokorą zaakceptował swoje cierpienie, nie próbując go dalej tłumaczyć. Kiedy przychodziło, odsuwał się od świata i przyjmował je w samotności niby jakiś ponury, ciężko strawny sakrament. Pełen obrzydzenia i zniechęcenia leżał całymi godzinami z otwartymi oczyma. Nie jadł, nie mył się. Z jeszcze większym obrzydzeniem wstawał, żeby się wypróżnić, a potem znowu leżał.
Po pewnym czasie, niekiedy po kilku godzinach, a innym razem po kilku tygodniach, wszystko wracało do normy. Świat przyznawał mu wspaniałomyślnie rację istnienia.
Strzeżcie się wpływów Saturna, mawiali wtedy astrologowie. Ta planeta to starzec z kosturem kroczący po niebie. Jego wielki i ciężki płaszcz rozpościera się nad wszystkim niby niewidzialna, duszna mgła, od której szarzeją wszelkie kolory. Czerwienie i amaranty bledną, stając się zaledwie różem czy beżem. Popiół sypie się na ziemię z jakichś niewyobrażalnych zakamarków nieba. Przysypuje wszystko, co żywe, i każe mu zastygnąć w symboliczne, trudne do odczytania figury. Rzeczy nikną pod nim, zostają z nich tylko cienie – ogromne ciemne plamy na powierzchni życia.
Godziną Saturna jest zmierzch, kiedy dzień słabnie i zachowuje się jak mdlejąca kobieta – traci barwy, wiotczeje, siła wysącza się z niego drobnymi kroplami. Zmierzch jest przeczuciem bezruchu nocy. O zmierzchu nawet najbardziej niewinne i stojące u progu życia istoty boją się śmierci. Zwierzęta chowają się do nor, rośliny zamierają, a ludzie zapalają świece i garną się do ognia. Jeżeli noc jest stanem przypominającym śmierć, to zmierzch jest codzienną agonią.
Pierścienie Saturna symbolizują ograniczenie. Są zaklętymi kręgami, które oddzielają część od całości. Zamykają część w jej uwarunkowaniach: człowieka w ciele, ciało w jego fizjologii, fizjologię w jej rytmach, rytmy w czasie. Człowieka zamykają w jego losie, który jest już zapisany i gotowy, zanim jeszcze pojawi się sam człowiek. Mówią: nie ma wyjścia, jesteś tym, czym jesteś, a nie tym, czym pragnąłbyś być. Właśnie z Saturna bierze się wszelkie cierpienie, bo cierpienie płynie zawsze z poczucia niemocy i ograniczenia. Być tam, gdzie się nie jest, nie być tam, gdzie się jest. Chcieć robić to, czego się nie może, i nie chcieć robić tego, co się musi. Mieć to, czego się nie chce, i pragnąć tego, czego się nie ma. Świadomość ograniczenia i zamknięcia nie ma nic wspólnego z przestrzenią i czasem. Można być zamkniętym w całym świecie i zatrzaśniętym w czasie, który sprawiedliwie został nam dany na jedno życie.
Wszystkie dzieci Saturna, a więc te, które urodziły się w jego znakach lub dniach, którymi rządzi, żyją z poczuciem ograniczenia. Kiedy się budzą rano, najpierw dziwią się, że nie umarły w nocy. Potem dziwią się słońcu, że wzeszło, i dniu, że się rozpoczął. Z uległością właściwą tylko martwym przedmiotom powracają co rano do świata, w którym wciąż istnieją drzwi, zamki, łańcuchy, granice, paszporty i ograniczenie każdej miary czasu. Boleśnie odczuwają zgrzytliwe tykanie zegara i szmer przesypującego się w klepsydrze piasku. Oddają się na żer słowom, które najperfidniej oddzielają nasze doświadczanie od istnienia. I nawet jeżeli Bóg w swojej dobroci ukazuje im refleksy nieskończoności, oni pełni niedowierzania dzielą ją wymyślnymi narzędziami na małe drobinki, które przesypują im się przez palce.
Tej nocy Markiz nie mógł spać i pozwolił, żeby jego czas przesypywał mu się przez palce.
12
– Muszę się już z wami pożegnać. Robi się późno – powiedział Burling, grzebiąc czubkiem buta w kamienistej ziemi. – To jest naprawdę ostatnie miejsce, gdzie mogę skręcić na wschód.
Stali przed nędzną gospodą na obrzeżach miasteczka, wzniesioną naprzeciwko wzgórza z szubienicą. Wyprzężone konie skubały rzadkie kępki trawy. Z otwartego na oścież powozu Gauche wynosił bagaże i kładł je na kamieniach obok leżących siodeł.
– Jakie to ponure miejsce – zauważyła Weronika, otulając się wełnianym szalem. Markiz przyglądał się srebrnej gałce swojej laski.
– Trudno mi rozstawać się z wami – mówił Burling. – Gdybym teraz nie odszedł, nie odszedłbym już wcale, a przecież ja nie jadę po żadnego Graala. Jadę po prostu odebrać mojego wychowanka ze szkół. Ot co, banalna podróż w konkretnym celu, o którym wiem, że istnieje i że na mnie czeka – roześmiał się.
Niebo zaciągnęło się niskimi chmurami, a od gór zaczynał wiać chłodny wiatr, który zmiatał wysuszone źdźbła traw w malutkie kupki.
– Idzie zima – odezwał się po chwili Markiz. – Dopadnie nas w górach.
– Jak się dowiem, czy udało się wam znaleźć Księgę?
– Na pewno się dowiesz. Cały świat będzie o tym mówił.
– Życzę ci powodzenia, przyjacielu.
– I ja tobie.
Wszystko było już przygotowane do rozstania. Burling zabierał swojego konia, swoje bagaże, swój zdrowy rozsądek, sceptycyzm i poczucie humoru.
– Do zobaczenia, przyjacielu, w nowym świecie – powiedział Markiz, a Burling nie wiedział, czy przyjaciel żartuje, czy mówi poważnie.
– Do zobaczenia w Paryżu. Będzie mi pana bardzo brakowało. – Weronika podała mu dłoń, którą Burling przytrzymał może trochę za długo.
Potem poklepał po ramieniu Gauche’a.
– Niech Bóg ma was w swojej opiece.
Burling sprawdził jeszcze rzemienie przy torbach, poprawił kapelusz i dosiadł konia z niespodziewaną gracją.
Październik przełamał się w listopad któregoś dnia, kiedy wjechali w góry. Uświadomili sobie, że słońce nie daje już rozlewającego się wszędzie gorąca, a tylko przyświeca światu, bawiąc się długimi cieniami, złocąc trawę i dodając skałom pastelowych refleksów.
Jechali teraz konno. Powóz zostawili w przydrożnej oberży, gdzie miał na nich czekać do drogi powrotnej. Od chwili odjazdu Burling’a nie był już potrzebny. Nie mieli teraz tematów do dyskusji, brakowało trzeciego do gry w karty. Poza tym drogi stały się o wiele gorsze i prawie całkiem się już nie nadawały do delikatnych kół paryskiego powozu. Krajobraz zmienił się. Coraz częściej zsiadali z koni i szli obok nich, patrząc uważnie pod nogi. W tyle zostały bujne, wilgotne winnice, sady pomarańczowe i łąki pełne lawendy. Ziemia wyschła i obnażała teraz swoje kamieniste kości. Zaczęły się też kłopoty z wodą. Rzadko napotykali ocembrowane studnie, a częściej pili wodę wprost z płynących stamtąd, dokąd szli, potoków.