Литмир - Электронная Библиотека
A
A

7

Droga z Vierzon do Chateauroux – równy trakt wysadzany po obu stronach starymi kasztanami – pełna była mijających ich wozów, dyliżansów, pieszych i konnych. Wszyscy ciągnęli na północ w stronę Orleanu. Markiz kazał zatrzymać karetę i wysiadł, aby się dowiedzieć, co się dzieje. Wrócił podekscytowany i przejęty. To hugenoci z południa jechali przez Paryż do Niderlandów. Zdecydowali się porzucić własne domy, warsztaty, cały swój dobytek, i szukać nowej ojczyzny. Podobno urzędnicy królewscy postawili im ultimatum: mają natychmiast przejść na katolicyzm albo opuścić kraj. Francja pozbywała się w ten sposób swoich najlepszych rzemieślników, bogatych mieszczan, ludzi wykształconych, tylko dlatego, że byli innego wyznania.

– Zdaje się, że w ślad za tym pójdzie jakaś ustawa – zauważył Burling, wyglądając przez okienko.

Markiz pomyślał o swojej starej, samotnej matce. Co się z nią teraz stanie? Czy i ją ośmielą się nakłaniać do zmiany wyznania? Poczuł się nagle solidarny z tym ciągnącym na północ tłumem. Położył rękę na piersi, tam gdzie głęboko pod ubraniem miał ukryty amulet, bo bał się każdej myśli, która mogłaby go odciągnąć od Księgi. Matka, dom, pisma Kalwina czytane przez matkę zimą po kolacji, bo ojca nigdy nie było w domu. Słowa, które wypowiadała, na wpół tylko zrozumiałe dla dziecięcego umysłu, budowały jakiś porządek świata, porządek, którego znaczenie potrafią docenić jedynie dzieci. Prawda, skromność, praca, pokora, cztery ściany odgradzające od chaosu i hałasu zewnętrznego świata. Markiz zamknął oczy, jakby chciał pod powiekami odnaleźć tamte wieczory. Ale tam, w środku, była teraz tylko Księga.

Gauche pierwszy zobaczył z kozła zamek pana de Chevillon w Chateauroux. Zachwyciła go jego harmonia i piękno. Wjechał przez wysoką bramę w przestrzeń niemal doskonałą. Geometrycznie rozplanowane ogrody, wznoszące się tarasami płaszczyzny pokryte barwnymi kobiercami kwiatów, od bieli poprzez róż i amarant aż do wszystkich odcieni błękitu, indygo i fioletu. Między wystrzyżonymi krzewami stały białe posągi. Gauche zagapił się i otworzył usta. Jechali przez ten cudowny park dobry kwadrans.

Gospodarz powitał ich na schodach przed domem. Kiedy zobaczył Markiza, broda mu zadrżała i padli sobie w objęcia.

Pan de Chevillon był dużo starszy, niż się spodziewała Weronika. Nie nosił peruki, a jego zupełnie białe, rzadkie włosy sprawiały, że twarz wydawała się przez kontrast ciemna i pomarszczona. Był drobny, chudy i stał tak niepewnie, jakby za chwilę miał się przewrócić.

Po wstępnych grzecznościach i powitaniach goście rozeszli się do specjalnie dla nich przygotowanych pokoi. Pokój czekał także na Gauche’a.

Weronika rozgościła się w swojej komnacie i wtedy przyszło jej do głowy, że przecież de Chevillon nie mógł wiedzieć, ile osób przyjedzie i jakie. A jednak jej pokój przeznaczony był najwyraźniej dla kobiety. Na łożu pod pięknym czerwonym baldachimem, wspartym na kolumienkach z gruszkowego drzewa, leżała jedwabna nocna koszula. W porcelanowej misce mieniła się woda ze świeżymi płatkami róż. Na marmurowym blacie stały słoiczki z najlepszym pachnącym pudrem i pomadą do włosów. Wydawało się Weronice, że znalazła się w pałacu z bajki. Nigdy nie zdarzyło się jej mieszkać w podobnym luksusie.

Naprzeciwko łoża wisiało na ścianie wielkie, olejne malowidło przedstawiające świętą Magdalenę. Pozostałe ściany pokryte były gobelinami przedstawiającymi sceny ze Starego Testamentu. Wielkie okna wychodziły na fantastyczny ogród, który niedawno podziwiali. Nad kominkiem zawieszono wysokie na cztery stopy weneckie lustro, nachylone w ten sposób, że mieściło w sobie odbicie całego pokoju. Stał tu jeszcze hebanowy sekretarzyk i komoda z jakiegoś szlachetnego drewna. Weronika zauważyła też swoje kufry z rzeczami. Musiano je tu przynieść, kiedy witali się na schodach.

Zerknęła w lustro i zobaczyła, jak bardzo zmizerniała przez te kilka dni podróży. Wciąż się sobie przyglądając, zaczęła się rozbierać. Suknia spadła na podłogę niby krępująca ruchy łupina i Weronika ujrzała swoje nagie, białe ciało. Postanowiła się umyć i dotyk chłodnej, pachnącej wody sprawiał jej rozkosz, był jak pieszczota nieobecnego kochanka.

W czasie niezwykle wystawnej kolacji, na którą podano wiele potraw z ryb oraz kilka rodzajów sałatek i ciast, panowie rozmawiali o polityce, a zwłaszcza o eksodusie hugenotów. Weronika nie słuchała. Przyglądała się potrawom, które wydały jej się prawie czarodziejskie, a potem jej uwagę przyciągnął lokaj, Murzyn usługujący przy kolacji. Po raz pierwszy widziała z bliska człowieka o czarnej skórze. Przez moment jej ręka i ręka służącego znalazły się obok siebie na tle białego jak śnieg obrusu. Weronika miała wrażenie, że jej dłoń istnieje tylko połowicznie, zaledwie ubiega się o istnienie. Zerknęła ukradkiem na całą postać Murzyna. Kamlotowe spodnie i białe jedwabne pończochy ciasno opinały umięśnione nogi. Wyglądał jak jeden z posągów w parku – chłodny i majestatyczny, piękno wcielone.

Spojrzenie Weroniki przechwycił Markiz; poczuła się jak skarcona nazbyt ciekawska dziewczynka. Uświadomiła sobie, że zupełnie nie słyszała, o czym mówiono przy stole.

– Kiedy wrócimy do Francji, być może serio zajmę się polityką – oświadczył Markiz, kończąc swoje wywody.

– Jak pani znajduje mój dom? – zwrócił się do Weroniki pan de Chevillon. – Czy jest pani zadowolona z pokoju?

Weronika całkiem szczerze wyraziła swój zachwyt dla pałacu, gobelinów, pokoju i parku. Wszystko jej się tutaj podobało.

– Jeżeli tak się pani podobają moje włości, to chętnie pokażę pani coś szczególnego. Wszystkim – dodał – ale dopiero po kolacji.

Pierwszy Burling dał znak, że posiłek skończony, prosząc wszystkich o pozwolenie „powąchania tytoniu”, jak mówił o zażyciu tabaki. Chevillon zaś wstał, wziął świecznik i oświetlił ścianę, która do tej pory pozostawała w mroku.

Płomień świec ukazał rozległy krajobraz i burzowe chmury ponad horyzontem. Wydawało się, że światło otworzyło jakieś ukryte w ścianie okno, przez które widać zmierzch i zbliżającą się nocną burzę. Z lewej strony patrzącego, na pierwszym planie, była grota. Jej wnętrze kryło się w ciemności. Przed wejściem do jaskini stała smukła, zwiewna kobieta w jasnej sukni. Miała nadzwyczaj bladą cerę i wyglądała, jakby spała, albo tak, jak wyglądają lunatycy: półprzymknięte oczy, twarz spokojna, lecz bez szczególnego wyrazu. Kobieta w delikatnej dłoni trzymała sznurek czy też raczej nić, do której przywiązany był leżący u jej stóp smok. Może miał być straszny, ale w jego pozie i wyglądzie, w posłusznym schyleniu głowy było coś, co pozwalało patrzeć na niego raczej jak na psa. Mimo że miał pazury, błoniaste skrzydła i wielki kolczasty ogon, był smokiem tylko z nazwy. W rzeczywistości przypominał domowe, nawet trochę ułomne zwierzę. Także nić, która wiązała go z ręką kobiety, nie kojarzyła się z symbolem niewoli, lecz raczej z więzami posłuszeństwa, dobrowolnego oddania się i podporządkowania. Z prawej strony obrazu, gdzie przedstawiono gęsty las, nadjeżdża właśnie rycerz. Siedzi na ogromnym białym koniu, a podniesiony szyszak odsłania tylko jego młodą, ale zaciętą twarz. Oczy pełne gniewu, nie zarośnięte jeszcze policzki. Młodzieniec podnosi włócznię i przebija gardło smoka. Krople ciemnoczerwonej krwi spływają na piasek. Smok w agonii próbuje jeszcze rozpostrzeć skrzydła i wtedy widać, że są na nich kropki, niby u wielkiej biedronki.

Obraz sprawiał wrażenie jakby niedokończonego. Wydawało się, że przedstawiona scena nie może się skończyć w taki sposób, że gdzieś obok istnieje jej dalszy ciąg. Przez tę niepełność i brak rozwiązania, które można by było zaakceptować, obraz wywierał wstrząsające wrażenie.

– Kto to jest? Dlaczego ona pozwala mu zabić to biedne zwierzę? Czy to święty

Jerzy? – pytała Weronika szeptem.

– Tak, to święty Jerzy, a to księżniczka, którą zgodnie z legendą smok porwał i więził w jaskini. Jerzy zabija pod postacią smoka zło i grzechy świata.

12
{"b":"100665","o":1}