Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Rozgorączkowanemu Burlingowi wydawało się jednak, że jego myślenie zatacza kręgi i wciąż wymyka mu się to, co najważniejsze. Wyobrażał sobie, co by mogła zawierać Księga, gdyby oczywiście istniała. Co aż tak ważnego, że nazwano ją Księgą Życia? Może to zbiór jakichś praw w stylu tych głośnych wzorów Newtona z Cambridge? Albo jedno tylko prawo, które zawiera w sobie wszystkie inne, prawo-matkę? Może jakieś formuły alchemiczne? Burling miał wiele uznania dla alchemii i podniósłby ją nawet do rangi nauki, gdyby nie ten przerost mistycyzmu. Nagle przypomniał sobie pana de Chevillon i jego dom, przepych i bogactwo. Złoto! Od razu wiedział, że bogactwo Chevillon’a jest podejrzane. Lecz skoro Chevillon znał tajemnicę uzyskiwania złota ze zwykłych pierwiastków, to po co planowałby wyprawę po Księgę? Powodem musiało być coś konkretnego, coś materialnego, co daje korzyść. Samo abstrakcyjne Poznanie nie mogłoby tyle znaczyć dla nikogo. Baśniowy mit nie mógłby łudzić ludzi takich jak Markiz, i wtedy kołujące niczym muchy myśli Burling’a zatrzymały się na moment i jednocześnie trafiły w sedno. Burling z ulgą przymknął oczy i szepnął:

– Eliksir życia, eliksir wiecznej młodości. Dlatego Chevillon… ten starzec… to finansuje… I Markiz…

To mogło być rozwiązanie. To na pewno było rozwiązanie. I Burling postanowił spytać o to Markiza wprost. Lecz po spędzonym w oberży popołudniu, kiedy wsiadali do powozu, efekt jego długich rozmyślań wydał mu się nagle dziecinnie głupi. Patrząc na Markiza, zawstydził się własnej podejrzliwości i wiary w zbyt proste, narzucające się rozwiązania.

– Powiedz mi, panie, proszę – zapytał potem Markiza – ale szczerze, jeżeli nie jest to oczywiście tajemnica, czy pan de Chevillon… Czy on potrafi robić złoto?

Markiz zamarł z ustami pełnymi winogron.

– Co ci, panie, na miłość boską, przychodzi do głowy?

– Ten jego dom, ta służba, te nie kończące się ogrody…

Markiz uśmiechnął się pod nosem i dalej z zainteresowaniem wpatrywał się w dojrzałe owoce.

– Przecież, o ile mi wiadomo, nie wierzysz, przyjacielu, w możliwości uzyskania złota domowym sposobem.

– Przebywanie z tobą zmienia moje obyczaje i sądy. Czasem myślę, że mógłbyś mnie przekonać o istnieniu smoków, gdyby tylko ci to przyszło do głowy – odrzekł Burling z pretensją w głosie i po chwili dodał: – Ale ty wierzysz w transmutację metali?

– Tak, ale dla mnie nie jest to kwestia wiary. To fakt, mój drogi. Złoto jako konkretny i pożądany przez ludzi metal daje się uzyskać przez transmutację, i nie ma co robić z tego sensacji. Dla adepta alchemii otrzymywanie złota ma jednak wartość gratyfikującą, ale nie z powodu spodziewanego bogactwa. Pokazuje mu, że dzięki wytrwałości, odwadze, wierze, wyrzeczeniu i wtajemniczeniu zaszedł tak daleko. Złoto jest symbolem, a jeżeli nawet Chevillon umie je zrobić… to, powiedzmy, nie czyni z tego użytku.

– Gdy tymczasem setki alchemików tutaj, w Anglii i całej Europie spala prawdziwa auri sacra fama. Ludzie potrzebują złota jako złota, a nie jako symbolu.

– Są alchemicy różnego autoramentu. Większości z nich daleko do prawdziwej wiedzy. W gruncie rzeczy pragną sławy i bogactwa. Dlatego go tak gorączkowo poszukują. Gdyby im się to udało, świat byłby pełen wojen, grabieży, podstępów i kłamstw. Rządy państw prześcigałyby się w próbach poznania tajemnicy. Alchemików więziono by i szantażem czy torturami zmuszano do produkcji złota na wyposażenie armii, na nowe zaciągi żołnierzy, mundury, muszkiety, armaty. Ten, kto by zdobył adepta tej nauki i uczynił z niego niewolnika, byłby władcą świata. Nie trzeba być szczególnym mędrcem, żeby się domyślić, ile zła by to przyniosło. Dlatego ci, którym udaje się zrobić złoto, utrzymują ten fakt w głębokiej tajemnicy. To są ludzie o czystych duszach, bo jakże inaczej udałoby im się ingerować w boskie procesy? Dla nich złoto jest po prostu metalem, takim jak srebro czy rtęć, a przez to, że należy do Słońca, jest koroną wszystkich innych pierwiastków.

– Zadziwia mnie, że mówisz, panie, o otrzymywaniu złota, jakby to była rzecz oczywista – powiedział Burling, a w jego głosie wyczuwało się zniecierpliwienie.

– Co może być bardziej oczywiste niż własne doświadczenie? – odrzekł Markiz tajemniczo i podsunął Burlingowi kiść owoców. – Widziałem transmutację. Człowiek, który tego dokonał, żyje i dalej eksperymentuje. Dlatego nie wymieniam go z imienia.

– Jak to wygląda, proszę nam opowiedzieć! Jak to się dzieje? – odezwała się Weronika, nagle zaciekawiona rozmową.

– Bierze się rtęć i topi w tyglu odpowiednią jej ilość. W ostateczności może być ołów. Do tego dodaje się czerwonej tynktury, czyli lapis philosophorum. Po dokładnym zmieszaniu tygiel jest pełen stopionego złota.

– Nie wierzę, jak mi Bóg miły, nie wierzę – powiedział Burling. – Takie rzeczy są niemożliwe.

– Nie musisz wierzyć akurat mnie, ale nie ja pierwszy i nie ostatni o tym mówię. Znam co najmniej kilku ludzi, którzy znają sposób na uzyskanie złota, i wiem, że wielu alchemików nie przyznaje się do tego, iż panuje nad transmutacją. Niektórzy zostawiają recepturę potomnym.

Burling się żachnął.

– Znam ci ja te receptury pełne niezrozumiałej, dziwacznej łaciny, symboli i przypowieści! To raczej kunsztowna poezja niż opis konkretnego postępowania.

– Tak samo jak filozofowie to poeci, którzy ze swoich przeczuć tworzą systemy. Mógłbym ci odpowiedzieć słowami jednego z alchemików-poetów: „Czy sądzisz, że przekażemy ci jasno i zrozumiale największą z tajemnic? Przyjmij nasze słowa w ich prostym znaczeniu. Zapewniam cię, że biorąc dosłownie to, co napisali mędrcy, wpadniesz w labirynt, w którym zginiesz, a twoja praca i wydatki będą daremne” – zacytował z pamięci Markiz.

– Więc to jest specjalnie użyty kamuflaż?

– Tak, to ukrycie w słowach wielkiej tajemnicy, do której każdy musi dojść samodzielnie, najwyżej z pomocą Boga. Mówiłem wam, co mogłoby się zdarzyć, gdyby tajemnica dostała się w ręce ludzi na nią nie przygotowanych. Poznanie mogłoby się stać nieszczęściem dla ludzi. Dam wam przykład. – Markiz odsunął owoce i rozsiadł się wygodnie. – W czasach poprzedniego króla i kardynała Richelieu mieszkał w Paryżu człowiek nazwiskiem Dubois. Znalazł on w papierach pozostawionych przez swojego pradziada, słynnego na cały świat Flammelus’a, receptę na proszek czyniący złoto. Flammelus był nieostrożny, zostawiając taką receptę, i tą nieostrożnością spowodował śmierć swojego prawnuka. Dubois, nie będąc w żaden sposób duchowo ani intelektualnie do tego przygotowany, zaczął robić złoto. Nie krył się zresztą z tym wcale. Zaraz też wieść o nim dotarła do żądnego władzy kardynała, który kazał go po prostu aresztować. Zmuszony do zademonstrowania w obecności króla całego procesu transmutacji, Dubois zamienił ołowianą kulę w czyste złoto, a ponieważ nie chciał wydać tajemnicy i nie zmusiły go do tego nawet tortury, kardynał, obawiając się takiego człowieka, kazał go powiesić. Z politycznego punktu widzenia zresztą miał rację. Gdyby Dubois dał się przekupić niemieckiemu czy angielskiemu władcy, wielkość Francji byłaby zagrożona. Albo też całkiem niedawno, kilka lat temu, głośny był przypadek niejakiego Delisle’a, ucznia tajemniczego mistrza. Młodzieniec ów jeździł po Francji i demonstrował sztukę uzyskiwania złota i srebra. Istnieje świadectwo poważnego i rozsądnego biskupa, w którego obecności Delisle, topiąc żelazne gwoździe, otrzymał srebro. Wkrótce został porwany i przyprowadzony przed oblicze ministra skarbu, od niego to wiem. I Delisle także, mimo gróźb, próśb i obietnic, nie chciał wyjawić tajemnicy. Został zamknięty w Bastylii i tam, obawiając się dalszych tortur, odebrał sobie życie. Także twój rozsądny i oświecony kraj, przyjacielu, wydał podobnego człowieka. Słyszałeś o Jamesie Butlerze, szkockim szlachcicu?

– Nigdy.

– Otóż w młodości przebywał on w niewoli u Arabów i służył jakiemuś arabskiemu adeptowi alchemii. Udało mu się wykraść pudełko z czerwonym proszkiem i uciec. Kiedy znalazł się w Londynie, zaczął robić złoto. Żył wystawnie i beztrosko, aż zamordowali go ludzie, którzy usiłowali wykraść mu tajemnicę. Do dziś nie wiadomo kto.

20
{"b":"100665","o":1}