Fawson zatoczył się jak zakochany wyrostek, ale przypomniał sobie, że musi jeszcze załatwić kilka spraw nie cierpiących zwłoki, wyprostował się i otworzył drzwi do swego pokoju.
– Tu Drakula. Tu Drakula. Melduję, że wszystko w porządku. Posuwamy się z dużą szybkością w ustalonym kierunku. Kapitan obawia się gór lodowych, ale przy sprawnie działającym radarze nie powinniśmy się niczym przejmować. Zgodnie z poleceniami od tej chwili nie opuszczam kabiny i nie wpuszczam nikogo do środka. Ptaki niespokojne, bo mocno kiwa, ale to chyba zrozumiałe…
– Dziękuję. O oznaczonej porze zaczynamy!
Ledwie twarz wampira znikła z ekranu. Meff wywołał Wilkołaka. Znajomy pysk był zziajany i lekko zakłopotany.
– Omal nie wpadłem – meldował. – Zupełnie zapomniałem, że dla tych Żółtków szczur to przysmak. Już od paru godzin poluje na mnie szef kuchni bazy. Ale dam sobie radę. Mam już ich szyfry, wiem, jak znieść blokadę i wyłączyć zaminowanie bazy. W wypadku ogłoszenia alarmu trzeciego stopnia wystarczy zniszczyć łączność z centralą i wówczas powstaje możliwość ręcznego uruchomienia rakiet na rozkaz szefa bazy. Nie będzie żadnych kłopotów. Do szałasu, jak dotąd, nikt nie zaglądał, zresztą podczas moich nieobecności cały sprzęt zagrzebany jest w śniegu i można by go szukać bardzo długo. Cieszę się, że zaczynamy.
– Zatem powodzenia!
Teraz miał na podglądzie Mekkę.
– Byłem na wieczornym nabożeństwie – opowiadał Frankenstein – jeśli można nazwać nabożeństwem walenie głową o bruk. To dobre dla rogaczy! Natomiast facet ma gadanie. Chociaż Semita. Dziś mówił o dobroci. Twierdził, że pierwiastki Dobra przypominają w działaniu białe ciałka krwi. Nieustannie się mnożą, a następnie otaczają drobiny Zła i izolują je. Istnieje według niego szansa…
– Dobra, dobra, wiem, że wy, Niemcy, podatni jesteście na byle przemówienia. Jak akcja?
– W porządku. Rzemieślnik okazał się złotą rączką. Szkoda że była to jego ostatnia robota. Jest już na łonie Mahometa. Zrobiłem to bardzo ostrożnie. – Detonowała mu w ręku jedna z jego zabaweczek,… Kto bawi się ogniem, musi być przygotowany na poparzenie paluchów. Broń jest znakomita. Z odległości pół kilometra przepoławiam daktyla.
– Mów dalej!
– Z mojego sektora będę miał proroka jak na widelcu. Musi mijać mnie o najwyżej dwa metry. Podobno nie zezwala na żadną ochronę osobistą. Oczywiście nie wierzę, ale przetrenowałem sprawę. W momencie gdy się będzie zbliżał, położę mój ognisty kij na płotku ochronnym, prostopadłym do trasy przejazdu. Wycelowanie, gdy cały tłum będzie się cisnął i wyciągał ręce, nie potrwa nawet sekundy. Obecnie zamykam się w pokoju. Jest to taka wieżyczka niczym mały minaret, maleńkie okienko, jedne niskie drzwi – pełne bezpieczeństwo.
– Oby! Good luck!
– Jawohl!
Z Topielicą rozmawiał za pośrednictwem komendanta Rowlingsa. Pojawiły się drobne komplikacje. Kompan Briana Scotta, kosmonauta Thomas Lewis, należał do osobników arcypodejrzliwych. Zorientowawszy się, że kumpel jest wyraźnie niezdrowy, usiłował skłonić go do poddania się testom medycznym. Scott odmawiał. Robił wrażenie półprzytomnego, słowa wyrzucał z siebie wybuchowo, nieomal warcząc. Lewis nalegał, groził, że powiadomi o swych obawach Ziemię. Doszło do malej szamotaniny. Na szczęście poza zasięgiem kamer. Obecnie Scott meldował, że jego kosmiczny partner zapadł w sen. Ośrodek dyspozycji lotów przyjął informację bez większego zainteresowania. Podróż promu miała charakter rutynowy i jeśli cokolwiek mogło budzić żywsze zainteresowanie, to start i lądowanie.
– Dałeś mi bardzo trudne zadanie, szefie – mówiła monotonnie panna Waters ustami Rowlingsa. – Muszę na odległość utrzymać w hipnotycznych cuglach dwóch silnych facetów, a najmniejsza dekoncentracja mogłaby zakłócić sterowanie nimi.
– Ale, mam nadzieję, dasz radę.
– Dam! Mam tu na szczęście spokój i nikt nie przeszkadza.
– Znakomicie!
Pozostał Priap. W wynajętym apartamencie zwijał się jak w ukropie. Nie zdążył nawet pozbyć się kostiumu staruszki. Zabezpieczył okna w pancerne blachy, tak żeby najlepszy strzelec wyborowy nie mógł ustrzelić go z helikoptera, zastawił wszystkie drzwi z wyjątkiem jednych, zamontował kamerę, dzięki której o określonej porze świat zewnętrzny zobaczy jego bombę. Sam ładunek, olbrzymie metaliczne jajo, ustawił pośrodku największego pokoju i sycił wzrok jego widokiem, szczęśliwy niczym sam schizofreniczny konstruktor.
O określonym czasie uruchomi zainstalowane teleksy i tekst przygotowanego ultimatum popłynie do agencji prasowych, Białego Domu, Kongresu i Sekretariatu ONZ.
Wcześniej Gnom zameldował o eliminacji Belfegora. Nie udało mu się wprawdzie unieszkodliwić stewardesy – szczęściary, ale był przekonany, że śmiertelnie przerażona kobietka nie wychyli nawet nosa z kryjówki.
– A jeśli odnajdzie ją policja? – spytał Meff.
– Zna pan przecież tych cymbałów. Co im powie? Że Larry'ego porwał diabeł? Kto jej uwierzy? Nie może znać ani istoty planu, ani mej kryjówki. Zresztą choćby i znała – nie otworzę nikomu. Wszędzie umieściłem znaki piekielne. Nawet anioł by się tu nie wdarł. Co najwyżej wcześniej przekażę swe ultimatum. Niech próbują mnie szturmować.
– Racja – przyznał piekielny Agent.
W Zermatt minęła właśnie jedenasta.
W tym samym czasie White, przystojny ryży byczek o nadzwyczajnie czerwonych jak na mężczyznę ustach, z godzinnym opóźnieniem wkroczył do swego biura. Był spocony jak mysz (również ruda). Cały czas spędził w Centrali Kontynentalnej. Histeria Łysego, Zastępcy j. Centrali Głównej, osiągnęła apogeum. Bez większych podstaw ogłosił stan gotowości, prosił o zwrócenie się do najwyższych władz, w tym do Sekretarza Generalnego Narodów Zjednoczonych, o zarządzenie powszechnych modlitw na intencję Ratunku dla Ziemi, Skąd miało nadejść niebezpieczeństwo, związane według proroctw z jutrzejszą datą, nie potrafił jednak powiedzieć. Ale bał się. White nie widział możliwości realizacji tych postulatów. Sekretarz Generalny był ateistą, a poza tym zarządzanie ogólnoświatowych rekolekcji nie należało do jego kompetencji.
Również druga prośba – odszukanie ojca Martine – za, który znikł przed dwoma dniami ze swej celi w paryskim klasztorze dominikanów, była nierealna. Sławny egzorcysta do Ameryki nie powrócił. Detektyw nie miał nawet chwili, żeby w czasie wielogodzinnej krzątaniny zadzwonić do swego biura.
Ociężale wszedł do wnętrza i stanął jak wryty.
– Panna Leblanc?!
– Myślałam, że jestem nie do rozpoznania – powiedziała stewardesa.
Nie komentował. Szybko zaprosił ją do gabinetu.
– Długo pani czeka? – zaczął na progu.
– Pięć godzin!
– Rany boskie, i nikt mnie nie zawiadomił. Klaro!!! Sekretarka wolała się nie odzywać.
– Klaro, proszę natychmiast łączyć mnie z Centralą. A pani niech mówi. Tylko same fakty.
Mówiła więc. O przesyłce i doktorze Chastellainie, o Larrym i Mister Priapie, o pułapce Bella i o widmie zagłady. A wreszcie o spotkaniu przebranego Gnoma i jego podniebnej kryjówce.
– Co tam, Klaro?
– Nie mogę połączyć się z Europą. Linie przeciążone. Nieoczekiwanie wybuchła panika na giełdzie.
White nakreślił parę słów na kartce.
– Jak będzie łączność, przedyktuje to pani. Wyłącznie Zastępcy! Chyba żeby pojawił się sam Szef. A my idziemy!
– Ten garbus to bardzo niebezpieczny człowiek – stwierdziła Brigitte.
– Mnie nic nie zrobi – uśmiechnął się detektyw. Zjeżdżając mroczną windą, dziewczyna mogła przysiąc, że dostrzega niewielki świetlisty krążek wokół czaszki rudzielca.
Osiemnasta piętnaście! Są w hallu wieżowca. White pokazuje portierowi legitymację, przezornie wspomina o innym piętrze, żeby uniemożliwić ewentualne ostrzeżenie Priapa. W windzie wyciąga z kieszeni pistolet i ładuje dziwne złociste naboje.
– Poświęcone! – tłumaczył stewardesie.
Jest opanowany, sprawny. W ruchach przypomina ichneumona. Winda zatrzymuje się na przedostatnim piętrze. Resztę dystansu pokonują schodami. Są niedaleko drzwi. Dziewczyna zostaje parę kroków z tyłu. White chodzi wzdłuż ściany, po chwili cofa się skrzywiony.