Ale spośród wszystkich zjawisk Łysego najbardziej denerwowało co innego, jego szpakowaty szef, snadź uradowany zagładą hotelu “Paradise", wziął kilkudniowy urlop i wyjechał na grzyby, nie zostawiając kontaktu ani adresu.
Mimo protestów Brigitte Larry zdecydował się wysłać ją do Bostonu i zakazał wytykać stamtąd nosa, zanim SIĘ wszystko nie skończy. Obiecywał dzwonić codziennie, tłumacząc, że najgorsze mają za sobą. Potem wziął niewielki bagaż stewardesy i zamierzał wyjść, kiedy zadzwonił telefon.
– Tak, a to pan?! Ładną pogodę macie w Paryżu? Świetnie… No właśnie. Co z tymi pacjentami? Niemożliwe. Meff Fawson?!!! A nie wiecie, gdzie przebywa? No, to musicie natychmiast się dowiedzieć! Niech pan zadzwoni o piątej, powinien do tego czasu wrócić! Cześć!
Odwrócił się do Brigitte chłonącej rozmowę.
– Wyobraź sobie, że jednym z ostatnich pacjentów Chastellaina, tego lekarza, który dał ci przesyłkę, był pan Meff Fawson, według gazet ów nieszczęśnik przetrzymywany przez gangsterów związanych z don Diavolem. Jedyny, który ocalał z tajemniczego pożaru. Niewiniątko. Wszyscy mu tak współczuli.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że owo niewiniątko być może jest istotnym szefem bandy, tajnym zwierzchnikiem, który komenderuje indywiduami z gatunku Mister Priapa. Być może też likwidacja don Diavola nie była wynikiem rywalizacji, tylko zamierzonym posunięciem w grze.
– Albo ten Fawson jest właśnie don Diavolem – podpowiedziała Brigitte, której zwykła kobieca przenikliwość mogła spokojnie rywalizować z grą potoku skojarzeń.
– I na niego przyjdzie kolej – uśmiechnął się Larry.
Wyszli przed hotel. Prawie natychmiast znalazła się taksówka. Jak oni w Nowym Jorku to robią, że zawsze mają pod ręką wolne taksówki?…
– Pojadę z tobą, boję się – szeptała panna Leblanc – mam złe przeczucia.
– A ja dobre – uciął Bell.
W pół godziny później zgrzytnął klucz w zamku pokoju io8i. Weszła drobna, czarnowłosa sprzątaczka, która zwykła nie przejmować się wywieszkami na klamce. Już po pierwszym rzucie oka zdenerwowały ją kredowe znaki na szafie i kręgi na podłodze. Popluła i dziarsko zaczęła ścierać, psiocząc na gości, którzy jak zapłacą za apartament, to uważają, że wszystko im wolno. Potem dostrzegła różaniec na drzwiach szafy. Chwilę pomstowała na bezbożników, po czym rozsupłała go delikatnie.
W tym samym momencie drzwi rozwarły się i coś niewielkiego, szybkiego i nieprawdopodobnie silnego skoczyło jej na klatkę piersiową. Nie zdołała krzyknąć. Nad naturalnie muskularne ręce zacisnęły się na jej krtani, a kolana poczęły z furią łamać żebra.
W ciągu sześciu godzin od pierwszego seansu, z wyjątkiem Mister Priapa, który zapoznał się przede wszystkim z dusznym brzuszyskiem szafy, wszyscy uczestnicy akcji, czyli, można rzec, akcjonariusze Apokalipsy, mocno zaangażowali się w realizację planu.
Frank N. Stein via Kair udał się do Mekki, zmieniając po drodze dokumenty, narodowość i wyznanie. Był teraz zamożnym obywatelem brytyjskim wyznania muzułmańskiego, Selimem ibn Husseinerri, który, gnany pobożnością, opuścił swój sklepik w Londynie, aby udać się z pielgrzymką do Miasta Proroka. Arystokratyczny ubermensch czuł się nieszczególnie w skórze przedstawiciela odmiennej rasy, ale przełknął cierpką pigułkę dla dobra sprawy. Obecnie zamknął się wraz z przenośnym telewizorkiem w toalecie na lotnisku w Kairze i czekał na kontakt.
Doktor Popovici (vel Drakula) przybył tymczasem do Sapporo. Tamtejszy ptasznik nie zawiódł oczekiwań. Kilkadziesiąt klatek pełnych żywych producentów guana zostało przetransportowanych do portu, gdzie natychmiast udało się wynająć kuter, który niezwłocznie wziął kurs na północ. Władze dobrodusznie przyjęły do wiadomości, że miłosierny cudzoziemiec nabył skrzydlaty ładunek tylko po to, aby na wodach północnego Pacyfiku zwrócić ptakom wolność.
Nikt nie poznałby teraz Wilkołaka. W białym futrze, a mimo to dygocący z zimna, ów mieszkaniec krajów południowych przedzierał się przez szalejącą zadymkę. Przełęcz, na której wylądował po spadochronowym skoku z turystycznej awionetki, znajdowała się zaledwie o kilka kilometrów od chińskiej bazy, położonej w tak niedostępnym regionie Tybetu, że aż dziw, że Chińczycy sami potrafili ją odnajdywać. Kajtek przeklinał pośpiech, z którym ogolił swoje własne futro. Dwa cudze, które miał na grzbiecie, nie rekompensowały straty. Znalazłszy w jakimś załomie osłonę od wiatru, wyciągnął z plecaka telewizorek, cięższy z każdym przebytym metrem, i czekał na łączność, żeby zameldować, że jak na razie wszystko w porządku.
Baza numer siedem. System bunkrów wkomponowanych w dziki pejzaż Nowego Meksyku. Jedna z głównych baz dyspozycyjnych promu kosmicznego “Pensylwania". Obiekt strzeżony i zastrzeżony, ale jednak nie do tego stopnia, by nie przyjąć w czasie szalejącej burzy wycieńczonej turystki, której koń padł o pół mili na południowy zachód. Komendant, pułkownik Rawlings mógł oczywiście, mimo złych warunków atmosferycznych, wezwać helikopter i nakazać odtransportowanie samotnej kobiety, jednak jej uroda, dostrzegalna mimo zmęczenia, sprawiła wrażenie na oficerze od pewnego czasu żyjącym w celibacie. Postanowił załatwić transport, kiedy pogoda się poprawi, natomiast panną Susy Waters (bezczelna Topielica nie zmieniła nawet nazwiska) zajął się osobiście. Miał sporo czasu, z promem nawiązywał kontakt co kilkadziesiąt minut, kiedy pojazd okrążający ziemię wkraczał w jego strefę.
Susy bardzo szybko doszła do siebie. Umyła się, zjadła, poczęstowała piwem i zgodziła obejrzeć całą bazę, oczywiście na prośbę Rawlingsa, charakteryzującego się łatwowiernością możliwą jedynie u komendantów ściśle tajnych obiektów na zachodniej półkuli.
Utkwiony w nim wzrok panny Waters dowódca brał wyłącznie za wyraz szczególnego zainteresowania. Bardzo mu to odpowiadało, i ani się spostrzegł, jak myśli jego poczęły tracić suwerenność, impulsy stały się kontrolowane, a świadomość Topielicy zagnieździła się w jego jaźni niczym robak w jabłku, podporządkowując sobie wolę, zmysły i inteligencję.
Po paru godzinach był już właściwie tylko skafandrem dla osobowości Topielicy. To, że jej osłabione ciało odwieziono do prywatnej kliniki w Albuquerque, nie miało znaczenia. Lekarze nie potrafili dać żadnej diagnozy. Panna Waters wydawała się być całkowicie pozbawiona siły witalnej, zawieszona między życiem i śmiercią, choć nie sposób było ustalić charakteru jej schorzenia.
Komendant natomiast, przeciwnie, zdawał się zdrowszy niż kiedykolwiek, może, stwierdzali pracownicy, był tylko bardziej skupiony, małomówny. Za każdym nawrotem promu intensywniej wpatrywał się w twarz majora Briana Scotta. Psychika kosmonauty była dość oporna na telepatyczny wpływ, otwierała się powoli, poszczególne zakątki świadomości broniły się przed podporządkowaniem cudzej woli. Brian skarżył się swemu koledze, że odczuwa bóle głowy, paraliż niektórych mięśni. Współtowarzysz proponował zwrócenie się z prośbą o zgodę na wcześniejsze lądowanie. Scott odmówił.
Telepatyczna interwencja postępowała dalej. A gdy przyszła pora łączności, Topielica obleczona w ciało Rowlingsa (nadajnik biologiczny został w bazie) mogła zameldować o pomyślnym zakończeniu pierwszego etapu.
Starą czynszówkę w jednej z dzielnic ongiś zamieszkałych przez klasy średnie, później przez Murzynów, a obecnie koczowisko rozmaitej nędzy – Portorykańczyków i Wietnamczyków – Larry Bell odnalazł nie bez trudu. Ucharakteryzowany na Priapa (trudno było mu się kurczyć, ale w końcu należał do magików dużej klasy), nie wzbudził większego zainteresowania śpiącego na schodach narkomana i dotarł do zapuszczonego mieszkania na pierwszym piętrze. Zachowywał ostrożność i czujność. Brał pod uwagę możliwość zasadzki. Nawet kombinację cyfrową w kasie nakręcał patykiem, z dystansu, bojąc się eksplozji czy wystrzału zamontowanego wewnątrz samopału. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Już po chwili trzymał w ręku niewielkie czarne pudełeczko. Larry podejrzewał, że jest to jakiś nie opatentowany gatunek przekaźnika, ale wolał nie grzebać w środku urządzenia. Czekał na godzinę 16 (według Greenwich 22.00). Zęby nie tracić czasu, dokładnie przeszukał mieszkanie. Poza pewną ilością kostiumów, pojemnikiem z truciznami i sporą ilością broni nie znalazł niczego, co mogłoby wzbudzić zainteresowanie. Na koślawym stoliku leżał czysty notes, z którego powydzierano przeszło połowę kartek. Niemniej Larremu, dzięki popiołowi z papierosa, udało się odcyfrować ostatnią notatkę, która, kreślona energicznie, odcisnęła się na następnej stronie “Gerald Blake, New Jersey…" Nazwa ulicy była trudniejsza do odczytania.