Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dobrze by było ustalić, kim właściwie jest ta kreatura! – rzekł Albinos.

– Trochę wiemy. Przypadkowo podczas obławy na Topielicę zetknął się z ojcem Martinezem.

Pucołowaty aż cmoknął z podziwu.

– Najlepszym egzorcystą Stanów Zjednoczonych!

– Tak. Martinez widział go ledwie sekundę, ale twierdzi bez cienia wątpliwości: don Diavolo to wprawdzie niedoświadczony jeszcze i młody stażem, ale niewątpliwie szatan.

Sekretarki wniosły kawę i bezy. W antyszambrach biura nie odczuwało się jeszcze tego niepokoju, który począł już ogarniać wyspecjalizowane agencje i działy analiz.

– Zatem plan na najbliższe godziny mamy – powiedział Łysy – można najwyżej zastanawiać się, dokąd don Dicwolo skieruje swe kroki?

– Jestem prawie pewien – stwierdził szef. – Nie zostało mu już wiele miejsc do wyboru. – Tu kościsty palec powędrował aż na samą rubież mapy, wysoko poza koło polarne, gdzie nawet z plastikowej makiety wiało chłodem, wieczną zmarzliną i białymi niedźwiedziami. Przez chwilę palec błądził wśród bezdroży tundry, aby zatrzymać się na maleńkim czarnym punkciku.

– Zamek na Lodzie – odcyfrował Albinos – brr!

– A potem, przypuszczam, wróci do Paryża.

Rozległ się dźwięk harfy. Szpakowaty szybko pożegnał współpracowników. Musiał jeszcze pójść zdać sprawozdanie trochę wyżej.

Krajobraz był nieprzyjemny jak świt na kacu i smutny jak pogrzeb starej panny. Nie kończąca się równina tundry, jednostajnej, beznadziejnej, nieludzkiej. W przestrzeni tej nawet rachityczna brzoza, która ośmieliła się uczepić wąskiej warstewki z rzadka odmarzającej gleby, uchodzić mogła za drzewo – bohatera. Nawet w porze zwanej przez Eskimosów ironistów ciepłą życie wegetowało tylko w osłoniętych kotlinkach, niepewne jutra, tym bardziej że z ołowianych chmur co jakiś czas sypało ostrzegawczo śniegiem. Im dalej ku północy, tym płaty śnieżne zajmowały obszerniejsze połacie, zwiastując zbliżanie się do posiadłości wiecznego lodu. Wiatr wiał przenikliwie zimny, choć w chwilach przejaśnień słupek rtęci wyzierał czujnie odrobinkę powyżej zera.

Trzech ukrytych w wygrzebanej w ziemi dziurze, otulonych w grube futra mężczyzn obserwowało za pomocą noktowizora rzadko uczęszczaną drogę, trakt ciężkich traktorów polarnych – jedynych mechanicznych bestii zapuszczających się w te strony, jeśli tajemniczy don Diavolo zdecydowałby się na wizytę w diabelskim Oksfordzie, był to jedyny szlak. Przypadkowo wybrali doskonałe miejsce na zasadzkę. Nikt bowiem oprócz grupki pracowników sekretnych służb Dobra, którzy nadali tę robotę miejscowym władzom, nie wiedział, że droga przecina właśnie tu kilkuarowy prostokąt poświęconej ziemi (ongiś był tu cmentarz banitów), ziemi, na której uda się ująć neoszatana gołymi rękami, jak ogolonego jeża.

Oczywiście trzej funkcjonariusze Straży Polarnej nie wiedzieli, na kogo się zasadzają, tak samo jak nie mogli nawet przypuszczać, że pod szyldem Stacji Meteorologiczno – Geologicznej kryje się Wszechświatowa Szkoła Upiorów. Zęby jeszcze rozszerzyć wyobrażenie o ich niewiedzy, dodajmy, że zziębnięci łapacze nie mieli pojęcia o dwóch dalszych podstawowych rzeczach. Po pierwsze – Rewizor Dołu mógł w najlepszym czasie pojawić się za cztery dni, i to pod warunkiem, że zdążyłby na odlatujący raz w tygodniu samolot, a w ciągu kwadransa przesiadł się na pociąg, który, zakładając przeciętne opóźnienie, dotarłby do końcowej stacji po trzech dniach, i wreszcie, że którykolwiek z możliwych do wynajęcia traktorów polarnych okazałby się zdatny do użytku. Po drugie – Meff Fawson, który miał na całą operację zaledwie dwadzieścia cztery godziny, znajdował się w tym czasie ponad sto mil na północ, już pozo granicą lądolodu, w bliskim sąsiedztwie Zamku na Lodzie.

Jak to było możliwe? Wystarczy przypomnieć sobie finansowe zasoby naszego bohatera. O godzinie 11.25, po czułym pożegnaniu Topielicy, znalazł się w samolocie podążającym na północ i po dwóch przesiadkach dotarł przed wieczorem do bazy lotniczej zaopatrującej wielorybników. Wyleciał z niej niezwłocznie, by wkrótce po czwartej nad ranem zostać wysadzonym prawie na samym ciemieniu globusa, na polu lodowym dwadzieścia mil od wybrzeża i dwadzieścia pięć od Stacji im. Szczęśliwych Eskimosów. Bliżej samolot nie chciał lądować za żadną cenę, trzymając się z uporem maniaka wód pozaterytorialnych.

Fawson miał ze sobą sanie odrzutowe, cudowny sprzęt, coraz częściej używany przez turystów stref podbiegunowych, i zapas paliwa na pięćdziesiąt mil. Posiadał również żagiel umożliwiający podróżowanie, gdyby jednak benzyny zabrakło, ale wolał nawet nie wyobrażać sobie podobnej sytuacji.

Od godziny był w drodze. Sanie sunęły prawie nie dotykając lodowej kry. Z boku przesuwała się panorama wybrzeża stanowiąca czoło olbrzymiego, na kilkadziesiąt metrów wysokiego lodowca. Tu i ówdzie natrafiał na płachetki wody wolnej od lodów. Wiał ostry wiatr i do nieszczelnej kabiny wdzierało się dotkliwe zimno, dotkliwe zwłaszcza dla kogoś, kto przybywał prosto z tropików.

Jeśli Meff żałował kiedyś, że nie przebywa akurat w piekle, było to właśnie teraz. A przecież w tych okolicach zimą temperatura przekraczała również i minus czterdzieści stopni.

Około piątej rano nieoczekiwanie rozległ się warkot i wysoko, tuż pod zwałami chmur, pojawiły się światła samolotu. Fawson zastanawiał się, czy plotki o wyjątkowej podejrzliwości Kanadyjczyków znajdą potwierdzenie. Wdzierał się na kontynent bądź co bądź nielegalnie. Samolot dwukrotnie okrążył wehikuł neoszatana i nie bawiąc się w konwersację odpalił rakietę, która jednak chybiła celu (może dlatego, że cel był niewielki) i rozwaliła w pył skalny czerep wynurzający się z lodu. Pilot stwierdził najwyraźniej, że spełnił swą powinność, a może nie miał już więcej rakiet, w każdym razie odleciał. Potem niebo zasnuło się jeszcze bardziej i zaczął sypać śnieg. Widoczność zmalała do kilku metrów, Fawson poczuł się pewniej. Stacji nie powinien ominąć. Według informacji znajdowała się na lodowcu kilkaset metrów od wybrzeża. Poza tym miała być oznakowana światłami i masztami łączności. Rychło wehikuł Meffa opuścił kry, znowu bardziej spękane i ruchliwe, aby po śnieżnym jęzorze wspiąć się na grzbiet lodowca. Nie szukał długo, około siódmej wpadł nieomal na kępę chorągiewek i masztów z oświetloną tabliczką głoszącą, że właśnie tu znajduje się Stacja Badawcza numer 345.

Poza tym, jak okiem sięgnąć (mimo reflektorów daleko sięgnąć nie było można, oprócz mroku był jeszcze śnieg z deszczem), ciągnęła się lodowa gładź. Ani śladu zabudowań, hangarów, namiotów, jakiegokolwiek śladu obecności człowieka czy szatana.

– Sześć razy sześć – rzucił w zadymkę.

Nic. Bez odpowiedzi. Echo było snadź tak leniwe, że nie odbiło ani umówionym “66", ani nawet oszczędnym “33".

Były specjalista od spraw reklamy zaklął. Najwyraźniej posiadane informacje były mylne. Bazę zlikwidowano albo przeniesiono. A może przybył w złe miejsce? Obrócił się do swego pojazdu i zbaraniał. Sanie zniknęły. W pierwszej chwili pomyślał, że zapadły się w śnieg, ale jak powiedzieliśmy, był on zbyt wodnisty i rzadki, żeby cokolwiek przykryć.

Fawson rozejrzał się jeszcze raz, a kiedy opuścił wzrok, dostrzegł brodatą gębę wystającą z ziemi o pięćdziesiąt centymetrów od jego butów.

– A wy kto? – powiedziała gęba i wysunęła się bardziej. Należała do barczystego osobnika w białym kombinezonie, stojącego na szczycie schodków wyciętych w lą – dolodzie.

– Sześć razy sześć – powiedział don Diavolo.

– Każdy może znać hasło – mruknął polarnik i podszedłszy do Fawsona zaczął go dość bezceremonialnie obszukiwać. Równocześnie z podziemnej kryjówki wynurzyło się dwóch krępych, uzbrojonych w broń krótką facecików o wyglądzie Eskimosów i około siedmiu psów rasy husky (pamiętał z Londona), które warcząc utworzyły krąg przypominający skautowskie ognisko. Brodacz nadal kontynuował macaninę, wreszcie rzucił: – Dokumenty ma?

Tego już było za wiele. Stojący w polarnej mżawce don Diavolo nie był przecież dawnym Meffem Fawsonem sprzed tygodnia, zastraszonym kurczątkiem na pograniczu industrializacji i demonologii. Czuł się Plenipotentem Dołu, dowódcą wielkiej, ciągle nie sprecyzowanej misji! Wrzasnął więc:

33
{"b":"100659","o":1}