Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Fawson zamknął ilustrowany tygodnik. Przez okno wlewał się żar tropikalnego popołudnia. Meff odpoczywał, dopiero wieczorem zamierzał wybrać się na spotkanie z jedną z ostatnich topielic, której namiary podsunęło mu diabelskie Who is who?

W dawnych spokojnych czasach zagadką diabelskiego trójkąta interesował się umiarkowanie, choć nie można powiedzieć, że zdecydowanie odrzucał wiarę w latające talerze i inne dziwy. Miał na ich temat osobistą teorię. Uważał, że są to po prostu odwiedziny naszych pra – prawnuków, zwiedzających za pomocą swojego “Cooka" czy “Orbisu" zamierzchłe czasy swoich przodków. Hipotezę tę popierałaby częstotliwość spotkań, a zarazem ich znikome kontaktowanie. Czasopodróżnicy (pod tym względem autorzy SF są zgodni) bezwzględnie muszą przestrzegać zasady nieingerencji w przeszłość, bo mogłoby to mieć przerażające następstwa na przyszłość. Dziś jednak umysł Meffa rozświetlił inny pomysł. Prostsze tłumaczenie. A jeśli sprawcą tych wszystkich nie wyjaśnionych zjawisk był jakiś nie zarejestrowany przez Who;s who? kolega? Jeśli w Trójkącie Bermudzkim po prostu działał szatan?!

Lepki zmierzch zapadł nad atramentowymi wodami Morza Karaibskiego. Mimo pędu powietrza na pokładzie awionetki, przystosowanej również do lądowania na wodzie, było duszno i parno. Pilot, smagły facecik, należał do ludzi przeliczających wszystko na odpowiednią porcję prawnych środków płatniczych. Gotów był polecieć i do piekła, byle wynajmujący zapłacił kurs powrotny i nie zadawał żadnych głupich pytań.

Dość szybko rozszyfrował zainteresowania Meffa, który cierpliwie studiował mapę z naniesionymi najświeższymi doniesieniami o zjawiskach dziwnych i niewytłumaczonych.

– Oni są złośliwi – odezwał się pilot mniej więcej po półgodzinie lotu.

– Kto? Wzruszenie ramionami.

– Oni. Kiedy chcesz ich spotkać, możesz krążyć i dziesięć lat w powietrzu. A, bywało, jednego dnia…

– Skąd pan wie, czego szukam? – zdziwił się neo-szatan.

– Proszę pana – w głosie aeronauty zabrzmiała cwaniacka pewność siebie – jesteśmy przyzwyczajeni do takich łowców przygód jak pan. Jeśli ktoś wynajmuje aeroplan i nocą, z mapą, każe krążyć po tych okolicach, to musi być albo przemytnikiem, albo poszukiwaczem historii niesamowitych. Na pana miejscu próbowałbym bardziej na północ.

– Wspomniał pan, że i panu przydarzyło się coś niezwykłego? Proszę mi opowiedzieć.

Pilot przejściowo stracił ochotę do wynurzeń, ale parę szeleszczących papierów, dowodzących, że pasażer jest dzianym frajerem, przywróciło mu zdolność mowy.

– Cztery lata temu – powiedział półgłosem – uczestniczyliśmy w akcji ratunkowej na skraju Morza Sargassowego. Jacht z uszkodzonym silnikiem utknął w wyjątkowo gęstej zupie z wodorostów. Leciałem wtedy z Teddym, on był szefem. Mieliśmy tylko zrzucić trochę sprzętu. Był wieczór podobny do dzisiejszego. Wylecieliśmy z Ford Lauderdale normalnie, minęliśmy Bahama i naraz, dokładnie o trzeciej w nocy, Ted powiedział: “Zapnij się mocno, Bili".

Wydawało mi się, że znam Teddy'ego jak ten silnik, ale wówczas nie poznawałem go. Był bardzo podniecony. Wstał z tego miejsca i niezależnie od pasów zaczął mnie jeszcze przywiązywać do fotela mocną liną. Zdjął mi przy tym słuchawki i wetknął w uszy dwie kulki z jakiegoś świństwa. Jego dziwnie pobladłą twarz pokrywał pot. A było chłodniej niż dzisiaj. Ciekawe, że nie zdobyłem się na protest. Zupełnie bez przyczyny ogarnął mnie strach. Aha, nie mieliśmy już wtedy kontaktu radiowego z bazą. Ze słuchawek zaczął się wydobywać dziwny wysoki brzęk. Co wydarzyło się potem, nie bardzo potrafię opowiedzieć. Nie słyszałem nic. Samolot wpadł w okropną wibrację – musiałem kurczowo, trzymać stery. Wysokościomierz nie działał. W pewnym momencie zorientowałem się, że zaledwie paręset metrów pode mną jest morze. Było gładkie, a jednak co kilkaset metrów strzelały z niego gejzery wysokie na kilkadziesiąt stóp. Ktoś mógłby pomyśleć – podmorski wulkan. Ale ja znam ten rejon. Tam jest potworna głębia. Patrzyłem jak urzeczony. Czułem, że od wody bije w naszą stronę jakaś ogromna siła przyciągająca, zmuszająca do poddania się. Puściłem stery. Teddy wetknął mi je ponownie. Wymachiwał rękami. A potem zarzucił mi na oczy ręcznik. Leciałem odcięty od świata, czując tylko wibracje na drążku sterów i nagle coś rzuciło samolotem, a mnie uderzył w twarz pęd powietrza. Spadł ręcznik. Kabina była otwarta i pusta. Spojrzałem w morze. Zza chmury wyszedł księżyc i cała bezkresna połać lśniła w blasku cicha i nieruchoma. Wydłubałem kulki z uszu – nic prócz warkotu silnika. Prawie natychmiast włączyło się radio… Proszę pana. ile ja miałem potem kłopotów. Oskarżono mnie o zabójstwo wspólnika. Na szczęście wyszło na jaw, że od czasu gdy porzuciła go żona, był trochę niezrównoważony, wspominał o samobójstwie. Poza pracą pasjonował się różdżkarstwem, okultyzmem. Może takiego właśnie potrzebowali i dlatego zadowolili się tylko jedną ofiarą…

Pilot umilkł. Meff wpatrywał się w odległą taflę wód.

– Może pan włączyć nadajnik!

– Proszę bardzo. Na jakiej częstotliwości mamy nadawać?

– Niech pan nadaje na wszystkich. 6X6! 6X6! Bili spojrzał na Meffa spode łba.

– A więc pomyliłem się. Nie przygoda. Jednak robi interesy.

Diabelskie hasło puszczali dłuższy czas. Bez rezultatu. Odezwał się tylko młody radioamator z Tampy pytając, kto o tej dziwnej porze uczy się tabliczki mnożenia, i jakaś radiostacja w Managui, która zaprotestowała przeciwko cynicznemu zakłócaniu ciszy nocnej obywatelom Ameryki Łacińskiej. Nie odezwał się żaden wąż morski, latający Holender ani okręt widmo. Wskaźnik zużycia paliwa skłonił ich w końcu do powrotu.

Lecieli w milczeniu. Meff był wściekły – zawierzył intuicji, której najwyraźniej nie posiadał zbyt wiele. Mniej więcej po godzinie znaleźli się nad stałym lądem. A właściwie dziwnym florydzkim połączeniem wody i ziemi, krainą bagnisk, nieużytków i aligatorów. Pilot zamierzał skręcić w kierunku Fortu Lauderdale, ale coś nakazało powiedzieć Fawsonowi:

– Chwileczkę. Lećmy jeszcze przez moment na północ.

Odezwał się zapewne niedoceniany siódmy zmysł. Minął bowiem zaledwie kwadrans, kiedy pilot wykrztusił: – Cholera!

Niezależnie od lśniącej nad bagniskami tarczy księżyca, dużo niżej od nich rozbłysł niewielki złotoseledynowy krążek. Przez chwilę wisiał nieruchomo nad moczarami, po czym znikł wśród drzew. Wylądował. A może się zanurzył?

Po chwili samolot znalazł się już w tym rejonie. Kępa zieleni, podświetlona seledynowym światłem, doskonale wyróżniała się wśród czarnej magmy bagnisk.

– Da pan radę wylądować? – spytał pasażer.

– Muszę – odpowiedział nie mniej podniecony pilot aeroplanu.

Okolica robiła wrażenie całkowicie odludnej. Kiedy zeszli niżej, poza kępą, – na której osiadł talerz, moczary spowijał mrok. Jak Bili znalazł większy płachetek wody, na którym zdołał wylądować, pozostanie na zawsze jego tajemnicą.

Fawson stanął na twardszym gruncie. W ręce miał latarkę, w kieszeni spray z ogniem nieczystym. Pilot nie palił się do opuszczenia kabiny i oświadczenie – pójdę sam – przyjął z wyraźną ulgą.

Tu, na ziemi, w mroku wszystko było większe, rozleglejsze, niż mogło się.wydawać z góry. Fawson zużył około pół godziny, zanim dotarł w rejon lądowania tajemniczego obiektu latającego. Szczęściem teren był suchszy i obeszło się bez kąpieli.

Diabelski Wysłannik nie odczuwał strachu, co najwyżej podniecenie. Po wciągnięciu do operacyjnej grupy Drajculi, Frankensteina, Wilkołaka, po porwaniu Bandollera – nabrał sporej pewności siebie. Uwierzył w swoją szczęśliwą, choć ciemną gwiazdę. Mógł niepokoić się najwyżej, że talerz odleci przedwcześnie. Wreszcie znów dojrzał nieziemską poświatę. Podszedł bliżej, talerz, jak kapelusz lekko przekrzywiony na bakier, wisiał nad ziemią nie wydając najmniejszego dźwięku, otwarte wnętrze gorzało złociście, seledynowe światło wydobywało się natomiast wokół rąbka kosmicznej salaterki. Nie dostrzegł załogi, dopóki tuż obok niego nie zakołysały się krzaki. Było ich dwóch. Zieloni jak leśne jaszczurki, szczupli, o jednym pałającym oku, niczym u greckich cyklopów. Taszczyli ze sobą dwa nieduże aligatory… Czyżby posiłek?

28
{"b":"100659","o":1}