– No! – przynaglił Bandollero. – A może to sprawka któregoś z was?
Języki rozwiązały się natychmiast. Przez parę minut członkowie Rady przekrzykiwali się bezładnie, popierali tezy Arcykapłana, wyrażali swój niepokój i święte oburzenie. Nikt jednak nie proponował żadnego rozwiązania.
Wszedł jakiś oficer i wręczył na tacy kolejną porcję zeznań wyciśniętych z kapitana Gomeza i nieszczęsnego
Jimeneza – nie wnosiły one jednak nic nowego, poza może jednym stwierdzeniem starego naukowca, który niezwykłe umiejętności seńora Diavolo skłonny był przypisać siłom nieczystym.
– Oni zawsze tak mówią – powiedział ordynariusz imieniem Alvaro.
– Ale nie należy niczego lekceważyć – skontrował inny, noszący historyczne imię Rodrigo.
– Nie mamy krajowych ekspertów od metafizyki – powiedział Bandollero – wszyscy bez wyjątku okazali się niepodatni na reedukację. Chyba żeby… – Uczyniła się cisza. – Chyba żeby wezwać tu Wilkołaka!
Notable zaklaskali, tylko Rodrigo, choć w zasadzie popierał pomysł bossa, zapytał czujnie:
– Czy jest to aby rozwiązanie bezpieczne? Arcykapłan wyciągnął z fałdów kostiumu płaskie pudełeczko z kilkoma przyciskami, i uśmiechnął się. Uśmiech ten wyrażał jednoznacznie – mamy go w ręku.
– Jak go dostarczą?
– Helikopterem! Będzie tu za kwadrans. – Niedbałym gestem wskazał pancerne drzwi wychodzące na taras pałacu.
Pasjonująca kwestia, czy władcy przeczuwają zbliżanie się niebezpieczeństwa, pozostanie zapewne nie rozstrzygnięta. Jeśli nawet pamiętniki mówią o obaleniu tyranii – rzadko jest to zgodne z prawdą. Jeśli idzie o przywódcę Cortezji, jego zdenerwowanie wyczynami intruza podyktowane było nie tyle lękiem (ten został wyeliminowany przez skuteczne działanie rozmaitych służb), ile irytacją, że ktoś ośmiela się naruszać ustalony ład, porządek i spokój. Bardzo więc prędko przerwał jałowe bajdurzenia swoich współpracowników, nakłonił ich do przeniesienia się do sali bankietowo – kontemplacyjnej, sam zaś pogrążył się w milczeniu i czekał.
Przed nim na ścianie pulsowała wielka plastyczna mapa Ojczyzny. Paliły się kółeczka oznaczające ośrodki kultu, gorzały trójkąciki portów i stacji, iskrzyły romby kamieniołomów, kopalń i innych miejsc skutecznej reedukacji. Kochał ten kraj. Nieraz długo w noc, kiedy zmęczony wzrok nie rozróżniał już prośby o honorowe ojcostwo chrzestne od podania o ułaskawienie i ołowiane powieki spadały na oczy – Bandollero widział Cortezję oczyma duszy i często powtarzał, że Arcykapłan nie śpi, aby inni mogli spać spokojnie.
Za to go podziwiano. Kiedy podczas nabożeństwa w Dzień Corteza mieszał się z kolorowym (starannie wyselekcjonowanym) tłumem w ogrodach pałacowych, kiedy korzystał z prawa pierwszej nocy wobec małżeństw, które poprosiły go na świadka, kiedy z trybuny Narodów Zjednoczonych grzmiał na wszystkich tych, którzy ideały cortezjanizmu znali Jedynie z krzywych zwierciadeł szmatławej prasy, czuł wokół siebie stale rosnącą otoczkę szacunku, podziwu, nawet u wrogów.
We własnym mniemaniu Bandollero uważał, że i sam Pan Bóg jest jego cichym zwolennikiem. Dyktator manifestacyjnie obnosił swą metafizyczną predestynację, w odróżnieniu od swych innych licznych kolegów despotów, którzy na pytanie o legalność swej władzy zwykli odpowiadać: – Nasza władza pochodzi od Boga, a Boga, jak wiadomo, nie ma.
Arcykapłan wiedział oczywiście, że nie jest nieśmiertelny. Od paru ładnych lat w Parku Narodowym budowano piramidę, dwa razy wyższą od piramidy Cheopsa (w stylu azteckim, ale ze zdobnictwem barokowym), która w przyszłości miała stanowić miejsce jego spoczynku i kultu."
Naraz po plecach otulonych mundurowym suknem przebiegł dreszcz. A jeśli ten Matteo Diarolo to jakiś najnowszy “szakal" wynajęty przez emigracyjnych knowaczy? Wprawdzie we wszystkich zagranicznych centralach opozycyjnych miał swych ludzi, poza tym przeważały tam organizacje brzydzące się indywidualnym terrorem, jednak pewne ryzyko istniało zawsze, zwłaszcza że żadna z potęg światowych nie popierała otwarcie szefa Cortezji. Od paru godzin podwojono straże wokół pałacu, postawiono w stan nadzwyczajnej gotowości fotokomórki i laserowe czujniki. Inna sprawa, że nadal nie napływały nowe komunikaty o ściganym, żandarmi przysięgali, że go trafili. Niewykluczone więc, że cudzoziemiec leżał obecnie w jakimś zakamarku i dogorywał.
Rozległ się warkot i rozszumiały palmy w parku. Chwilę później z rękami skutymi na plecach kajdankami z poświęcanej stali wszedł do gabinetu Wilkołak. Bandollero dał znak strażnikom, aby pozostali na tarasie, i automatycznie zasunął pancerną szybę.
– Widzę, że mamy jakieś maleńkie kłopoty – zauważył Kajtek.
– Nie mam nigdy żadnych kłopotów – odpowiedział Arcykapłan – chciałem tylko z tobą porozmawiać. Nieźle się trzymasz.
– Ty również. Daj cygaro!
Bandollero dziabnął nożykiem koniuszek, przypalił i cisnął nikotynowy specjał bestii. Chwyciła w locie, zębami. Mimo skutych łap Wilkołaka Ekscelencja wolał mieć między nim a sobą dziesięć metrów chodnika i biurko, na którym demonstracyjnie ułożył pudełeczko radiodetonatora.
– Ho, ho, cygaro marki “Trapezja"… Nie zmieniliście nazwy? – zarechotał potwór.
Dyktator westchnął.
– Ci idiotyczni konserwatywni kontrahenci chcą kupować towary wyłącznie pod starymi przedcortezjańskimi nazwami. Ale przejdźmy do rzeczy…
– Zgaduję, że zamierzasz zwrócić mi wolność, obdarować odszkodowaniem za straty moralne i zaofiarować stanowisko ambasadora przy ONZ – powiedział Wilkołak.
Bandollero nie dał się jednak sprowokować.
– O wynagrodzeniu pomówimy później – rzekł – chodzi mi o konsultację dotyczącą pewnych nadprzyrodzonych zdolności…
– A jeśli odmówię?
– Będziesz żałował!
– Przeniesiesz mnie może do publicznego więzienia? Albo na świeże powietrze do kamieniołomów? Bardzo proszę.
Przywódca nie miał ochoty na żarty.
– Nie przeciągaj struny, Kajtek! Wiesz doskonale, że kiedy stracę cierpliwość, zawsze mogę nacisnąć guziczek.
– Doprawdy? A gdzie on?
Dyktator rzucił okiem na blat biurka i stężał. Pudełeczka na nim nie było. Ściślej mówiąc, znajdowało się ono w ręce wystającej z boazerii. Ręka przypominała w tej pozycji końcówkę wytwornej spłuczki klozetowej, tyle że była żywa.
– Co to ma znaczyć?! – Don Juan ruszył w kierunku bezczelnej łapy, ale ta cisnęła pudełeczko ponad jego głową, a Wilkołak złapał je gładko w pysk.
Strażnicy, obserwujący całą żonglerkę z tarasu, skupili się przy pancernej szybie, a ich rozpłaszczone nosy przywodziły na myśl gromadę dzieciaków przy witrynie sklepu z zabawkami czy czeredę starszych panów w porno-kabarecie.
– Namyśl się dobrze, zanim uczynisz następny ruch, Juanie Bandollero – powiedział Wilkołak i jednym ruchem zerwał kajdanki, jakby były zrobione z papieru. – Nadeszła chwila…
Dyktator skoczył do biurka wyposażonego w zamontowane w blacie karabiny maszynowe, zdolne siec w trzy strony pokoju, ale Meff Fawson przeniknął do końca przez ścianę i ujął Bandollera za pierzasty kołnierz uniformu. Złocisty monokl wypadł z wszystkowidzącego oka i potoczył się po intarsjowanej posadzce. Arcykapłan oklapł jak schwytany w potrzask tapir, a kibicujący żandarmi zaczęli bić brawo.
– Nie wyjdziecie stąd żywi! – bełkotał tyran.
– Tak się tylko mówi – zgrzytnął zębami potwór zbliżając się do samowładcy.
– Czego chcecie? Władzy, pieniędzy? – zapiszczał nadspodziewanie cienko Nowy Cortez.
– Chcemy jedynie opuścić bezpiecznie ten zakazany kraik – poinformował Meff – a pan będzie nam towarzyszył jako puklerz. Niech ta gromada łapiduchów opuści taras. Helikopter popilotuję sam…
– Ale jakie mam gwarancje?…
– Nie masz żadnych – twardo powiedział Kajtek – ale w przeciwnym wypadku umrzesz już teraz. Gdybyśmy byli idealistami, być może żądalibyśmy twej dymisji, uroczystego potępienia cortezjanizmu i zwolnienia niewolników… Ale nie jesteśmy. Zawodowo zajmujemy się złem. Choć w sposób może mniej odrażający niż ty…