Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Alejo, Alejo! – zabrzmiał naraz kobiecy głos z zewnątrz. Gospodarz momentalnie padł plackiem na ziemię. W sekundę później ze wszystkich stron zagrały serie z automatów. Kule pruły powietrze, rzecz jasna nie szkodząc piekielnemu charge d'affaires. Leżący na płask Alejo myślał tylko o jednym, czy ekwiwalent, który otrzyma za spełnienie obywatelskiego obowiązku wystarczy, po wyrównaniu szkód w mieszkaniu, na zakup budzika, obiecanego żonie na Dzień Kobiet?

Strzały umilkły. Przez drzwi z trzech stron wpadło kilku żandarmów w sutannomundurach i widząc Meffa całym i zdrowym, otwarło usta z podziwu. Fawson zadziwił ich jeszcze bardziej, kiedy wydobył swój spray i nacisnął tulejkę. Tym razem nie rozszedł się wonny zapach fiołków. Bluznęło ogniem. Nieludzkie wycie wydarło się z gardeł funkcjonariuszy. Płomienie objęły równocześnie całe ich ciała, mundury i trzewia, nie tykając jednak ani koślawych mebli, ani ścian, ani nawet jakiegoś zaciekawionego dzieciaka, który wepchnął się za interwentami. Meff bezzwłocznie zanurkował w sklejkę, roztrącił dwóch czających się za ścianą żandarmów, jeszcze raz psiknął ogniem i wpadł w labirynt podwórek. Pogoń rychło została z tyłu. Jeszcze dwa zaułki, uliczka i poczuł się bezpiecznie. W miejscowym kostiumie, z nienachalną urodą południowca nie różnił się specjalnie od tubylców.

Szedł przez miasto, trochę spłoszone, trochę zalęknione. Ulicami przelatywały lotne patrole. Ludzie odwracali głowy i milczeli. Może zresztą nie mieli nic do powiedzenia. Wszędzie wisiały plakaty z Bandollerem na tle Pierzastego Węża ze świętym Krzysztofem na ręku oraz inne, całkowicie niezrozumiałe. Szczególnie często spotykało się afisze pełne kwiatów i palemek, na których widać było dziesiątki tubylczych twarzy. Może byli to przodownicy pracy, może jacyś przedstawiciele lokalnych władz?

Trzeba przyznać, że Meff nabrał pewności siebie. Coraz bardziej zżywał się z diabelskim emploi, które jakoś przestało budzić w nim niedowierzanie i grozę. Świadomość, że on, do niedawna szary zjadacz pszennego pieczywa, jest sprawniejszy niż uzbrojeni po zęby żandarmi, silniejszy niż lokalni despoci, nie mówiąc o absolutnej przepaści dzielącej go od zwykłych ludzi, napawała go iście szatańską pychą. Cóż za cudowne uczucie, nie odczuwać strachu! Chociaż… – jeśli ci durnie połapią się, z kim mają do czynienia, jeśli znajdą egzorcystę lub księdza patriotę? Przyspieszył kroku, i naraz znalazł się na zaskakująco obszernym placu, który szczelnie wypełniała długa skręcona kolejka. Obywatele w odświętnych strojach z beżowej bawełny, nierzadko upranych, stali cierpliwie, przesuwając się wolno jak paciorki różańca. Koniec ogonka ginął gdzieś w pajęczynie uliczek, a początek w wąskiej, nisko sklepionej bramie. Jakiż atrakcyjny towar mógł zgromadzić tyle narodu?

Spróbował podejść.

– Talon ma? – warknął jeden z żylastych strażników, który z automatem utrzymywał ład przy dziwacznym ogonku.

Meff cofnął się i zamierzał odejść, kiedy oczy jego przykuł plakat rozwieszony obok wejścia. A niech to! Z malunku wyzierało wykrzywione wściekłością lico potwora. Niesamowite! Monstrualna kolejka wiodła do Wilkołaka!!!

Poszukał wzrokiem końca szeregu. Stanie w trybie zwykłym zapowiadało się na parę tygodni. Większość kolej – kowiczów była zresztą wyposażona w krzesełka, śpiwory, małe namioty. Wielu grało w karty, ktoś rzeźbił w glinie, na niektórych odcinkach odbywały się bankiety przed – i za – stojących. Jeszcze dalej ksiądz kolejkowicz dawał ślub dwojgu młodym. Sto metrów w tyle kwilił świeżo urodzony osesek, co pewien czas nadjeżdżał karawan, a znacznie częściej wóz asenizacyjny. Jak się później udało Fawsonowi dowiedzieć, wyróżniającym się obywatelom udzielono bezpłatnych “urlopów kolejkowych" w wymiarze od trzech tygodni. Przeważnie wystarczało.

Jak jednak miał dostać się do pawilonu? Nawet ignorując strażników. Całość vivarium obita była aluminiowymi blachami, a neoszatan miał spore wątpliwości, czy na pewno potrafi przenikać przez aluminium. Z kolei wdarcie się przemocą mogło doprowadzić do dobrowolnego wpadnięcia w zasadzkę. Nie, nie. Trzeba poszukać innej metody!

Dziesiąte miejsce w kolejce zajmowała zażywna jejmość z pieskiem (ludzie skazani na wielodniowe wystawanie zabierali ze sobą inwentarz żywy, co, choć nie zalecane, nie było też zabronione). Foksterier warczał i rwał się w stronę skwerku z trawką, ale jejmość nie opuszczała swej pozycji, widać nie dowierzała sąsiadom. Puściła natomiast smycz. Piesek wpadł między rachityczne krzewy, a już po chwili, zwabiony przez Fawsona, zniknął za załomem muru. Meff uwiązał zwierzątko do betonowego pachołka, a sam, wpatrzony w pierwowzór, począł się koncentrować, przypominając sobie kabalistyczne zaklęcia, które ktoś w charakterze notatek wypisywał na marginesach suplementu Who is who? Najpierw omyłkowo zmienił pieska w kamień i musiał odwoływać całą reakcję. Wreszcie przy kolejnej próbie poczuł, jak ciało don Diavola kurczy się, transformuje. W głowie mu huczało, rozlegała się symfonia dzwoneczków, a w mięśnie wbijało tysiące igieł. Potem ból ustąpił i Meff poczuł się dobrze, choć czworonożnie. Merdnął przyjaźnie do przywiązanego foksterierka i pobiegł na plac.

– Gdzie byłaś, Juanito! – krzyknęła pani, a widząc brak obróżki i smyczy wymierzyła mocnego klapsa. – Wszystko gubisz, łachudro, a byłaś kiedyś taką porządną suczką.

Fawson miał ochotę zawarczeć i wbić zęby w tłustą łydkę, ale dla dobra sprawy pohamował gniew. Od wejścia dzieliły ich tylko trzy osoby. Tymczasem pojawiła się nowa komplikacja. Meff, zaaferowny swoją odmianą, nie spostrzegł, jak skądś wyłonił się nagle łaciaty kundel, dopadł go od tyłu i natychmiast wspiął się na jego grzbiet!

Pedał! – chciał krzyknąć oburzony Agent, ale wyszło mu tylko kokieteryjne warczenie. Na szczęście właścicielka, która nie chciała mieć nierodowodowych szczeniaków, nie żałowała parasolki. Tymczasem znaleźli się na progu. Jeden z czterech milczących cerberów przedarł talon i wchłonęło ich chłodne, słabo oświetlone wnętrze.

Kolejka posuwała się z regularnością taśmy produkcyjnej. Trzy minuty, krok do przodu. Trzy minuty… Korytarz wił się jak grecki ornament i dopiero po półgodzinie znaleźli się przed rozsuwanymi drzwiami, przypominającymi wejście do windy w przeciętnym hotelu. Meff Fawson, czy, jeśli kto woli, suczką Juanita, obserwował tłustą jejmość z rosnącym zdziwieniem. Ze starszą niewiastą zaczynało się dziać coś dziwnego. Drżała jak w febrze. Na jej czoło wystąpiły żyły, twarz pokraśniała… Nad niby – windą zapalił się napis: “Masz trzy minuty". Automatyczne drzwi wpuściły ich do środka.

Pomieszczenie miało wygląd przeciętnego zoologicznego vivarium. Kabina zwiedzających pogrążona była w ciemności, natomiast za pancerną szybą w jaskrawym świetle lamp kwarcowych znajdował się wybieg dla Wilkołaka. Zresztą nazwa “wybieg" brzmiała w tym wypadku jak przesadny komplement. Znajdowało się tam niewielkie klepisko z paroma bezlistnymi drzewkami i budą (właz był zagrodzony kratką). Na ziemi poniewierało się kilka mocno nieświeżych ochłapów. Sam Wilkołak siedział apatycznie w kącie i gapił się bez wyrazu w przestrzeń. Wyglądał biednie, właściwie nawet żałośnie, i co tu ukrywać – absolutnie bezbronnie.

Tymczasem w szykowną damę z pieskiem wstąpiła furia. Z elegancko umalowanych ust wyleciał stek najbardziej wulgarnych przekleństw, pięści zaczęły wygrażać zwierzęciu. Z tego, co wykrzykiwała, Meff zrozumiał, że przeklina kosmatego więźnia za wszystko. Za nieudane życie, za niedostatek, za ciężką pracę, za permanentny brak spokoju i pewności jutra, za męża, którego gdzieś kiedyś zabrano i dotąd nie dał znaku życia, za syna odbywającego służbę w klasztorze piechoty morskiej, za córkę, która zeszła na psy. “Ty wilkołaku parszywy, ty!" Za fałsz i za obłudę! Za beznadzieję! Za to, że Bóg zapomniał o Cortezji, za samego Corteza, za kłótliwą sąsiadkę, za dozorcę, który donosi, za szefa w pracy, za kolejki, za wrzód na dwunastnicy. “Ty przeklęty bandyto! Ty skurwysynu! Ty kapitalisto, ty!"… Aż wreszcie przekleństwa przeszły w jedno nieartykułowane rzężenie i stłumiony szloch.

24
{"b":"100659","o":1}