Литмир - Электронная Библиотека

– Ani nie dla tego wielkiego miecza, który na plecach noszę – powoli odezwał się Koźlarz. – Rozumiem to wybornie, mości Bogorio. Tedy czemu?

– Bośmy nie pomorckie siepacze – z mocą oznajmił więzień. – Bo sprawy ku złemu idą. Pomorcka zaraza kraj gniecie i siły zeń wysysa niby nocna mara. Karlejemy, mości książę, a znikąd pomocy nie widać. Myśmy wam z umysłu o Jastrzębcu gadali. Nie dla pustych prześmiewek, ale byście lepiej zrozumieli, że niełatwa przed wami droga. I może wyście wcale nie kniaź, nie włodarz, którego wyglądamy. Ale jak was już teraz Pomorcy skrycie umęczą, nigdy nie będziem wiedzieć, ktoście.

Wiedźma bez namysłu przylgnęła do boku więźnia, opasała ramionami. Twardokęsek aż się skrzywił. Sam nie rozumiał, czemu.

– Nie chcę, żeby go wieszali! – oznajmiła, kryjąc twarz na piersi Bogorii.

– No, co też waćpanna – zmieszał się więzień. – No, nie trza przecież…

Suchywilk niepewnie podrapał się po brodzie, popatrzał ku niebieskookiej niewiastce wczepionej w starościńskiego więźnia. Wiedźma pociągnęła nosem, coraz głośniej i żałośliwiej zawodząc.

– Nie płaczże, waćpanna – nie wytrzymał wreszcie władyka. – Toć nic mu, psubratowi, nie będzie. Mój obowiązek odstawić więźnia do starosty. A skoro starościm pachołkom wydam, dalej nie moja rzecz. Już tatko zadba, by się z szubienicą minął.

– Nareszcie! – ryknął z uciechą Bogoria i wiedźmę mocniej przygarnął. – Wydobyliście to z niego, cna panienko! Bo on mnie, kurwi syn, czwarty dzionek prześladuje i straszy katowskim rzemiosłem. Ażem zaczynał wątpić, czy tatko uwiadomiony, w jakiem terminy popadł!

– Ruta za próg by mnie nie puściła – burknął władyka, ale złość tylko udawał, w istocie zaś bardzo był rad własnej chytrości. – Tylko dlatego cierpię wasz plugawy jęzor, Bogoria. Alem wystrychnął was na dudka, hę?! – W oczach grały mu radosne, prześmiewcze błyski i znać było, że się tych dwóch kłótników lubi okrutnie. – Trzęśliście portkami, że hej! A co? Będzie wam nauczka stosowna i dobrze! Rozmyślnie was w niepewności przytrzymałem. A jakeście mnie wczoraj o tatka podpytywali – myślicie, żem pijany był i strachu waszego nie rozpoznał? Ale my jeszcze jedną rzecz uradzili – spoważniał. – Wedle was, panienko – skłonił się lekko ku Szarce. – Chcemy, byście żmijową harfę wzięli.

– Dlaczego? – podniosła zielone zdumione oczy.

Po drugiej stronie ognia żalnicki książę ściągnął brwi.

– Ja was w tym lepiej objaśnię, panienko – rzekł Bogoria. – Dobrze rozumiem, co u was teraz w rozumie chodzi. Czemuż to zbójca, który one harfę z klasztoru zrabował, świętego miejsca nie uszanowawszy, ninie w garść mi ją wciska? Czemu wystawia się na gniew Wężymorda i prześladowanie pomorckich kapłanów? Tedy wam powiem. Najprościej. Bo nie jest złoto, by pod korcem stało. Bo ona wam pod palcami śpiewa. I tego za wszelki powód starczy.

– Doprawdy? – odezwał się sarkastycznie karzeł.

– A co wy myślicie? – targnął się Bogoria. – Żeście w tych swoich krasnych szatkach nade mnie w czym lepsi?! Toście się, panie, srogo omylili. I jakeście, panno, w karczmie śpiewali, to mnie się z nagła zdało, że nie grzech był ono zrabowanie harfy z klasztoru. Nie grzech, ale zasługa, może w żywocie moim największa. Możem ja się jeno po to rodził, żebym wam harfę podarował. Bo jeśli ona wam w palcach śpiewa, znak to musi być niezawodny. I może być, że właśnie za waszą przyczyną wrócą się na świat żmijowie.

– Bójcież się bogów, Bogoria! – zadrwił niziołek. – Ale się wam kazanie udało. Jeszcze na koniec kapłanem ostaniecie.

– Nie, nie ostanę – wyprostował się więzień. – Na gościniec wrócę, ale wam nic do tego. Wam inna droga pisana, a my w niej dopomożemy wedle najlepszej chęci i możności. Nie dla zysku. Bo żmijowa harfa, panie – popatrzał ku karłowi – rzecz w sobie niewielka i krucha, ale tylko ona nam pozostała po tym, cośmy utracili.

– Weźcie harfę i bywajcie zdrowi – rzeczowo odezwał się podstarości. – Na boczny trakt was wywiodłem, tutaj Pomorców nie napotkacie. Jutro, najdalej za dwa dni wyjedziecie prosto na Mechszycową Glibiel. Tam, zgaduję, macie kogo zaufanego. Ja o nim wiedzieć nie chcę, ale ostrzegam, byście sami w bagnisko nie szli, bo potoniecie. Rozumiecie?

– Ano – potaknął Suchywilk. – Dozwólcie jeno rzec, że dziwny z was podstarości.

– Takie czasy nastały – wzruszył ramionami – i wszelkiego porządku wielkie przemieszanie. A jak tam na Półwyspie Lipnickim najdziecie mojego syneczka, to mu od ojca nowinę rzeknijcie. Żem już rzemienie naszykował i dobrze w wodzie wymoczył. I niech się tylko w okolicy pokaże – głos mu spotężniał – to tak mu zadek obiję, z ojcowską miłością a solidnie, że przez miesiąc nie siędzie! A niech się z powrotem spieszy, bom człek niecierpliwy!

– O żmijową harfę dbajcie – miękko poprosił Bogoria – nie porzućcie gdzie pod płotem. My, starzy, nie doczekamy. Ale może wy jeszcze będziecie żmijów na nowo oglądać i harfę im wrócicie. I dobrze będzie. Furda, czy kto potem wspomni, żeście ją z łaski zbójcy Bogorii dostali – dodał cichszym głosem, lecz jego twarz przeczyła słowom. – Ja wiedzieć będę i to mi za wszelką nagrodę stanie. Choćby wszyscy inni przepomnieli.

– Nie przepomnimy – wiedźma przytuliła się do niego mocniej. – Bądźcie spokojni, panie. Nie przepomnimy.

* * *

Rychło potem wjechali w Mechszycową Glibiel. Twardokęsek był zły niezmiernie. Nie ufał bynajmniej miejscowemu chłopu, ponoć znajomkowi żalnickiego księcia, który miał ich przeprowadzić przez mokradła. Kmiotek miał przyodziewę nad wyraz nędzną, lipowe łapcie na nogach i kulił się trwożliwie, kiedy tylko kto na niego krzywo spojrzał. Jednak spod zmierzwionej czupryny spozierały ku nim chytre, kaprawe oczka. Zbójca nie wątpił, że dobrze oszacowały zacność koni i pyszny dostatek skrzydłoniowego czapraka. Niedobrze, myślał zbójca. Oby nas przypadkiem cham nie wciągnął w topiel albo pomiędzy kamratów przyczajonych gdzieś w gęstwinie.

Z niepokoju srożył się i złościł, jak to miał we zwyczaju. Chłopstwu bowiem zbójca nie ufał i miał je w okrutnej pogardzie, tym większej może, że nadal skrycie wierzył w minioną świetność swego rodu. Co prawda mętnie, ale pomniał, jak mu matka prawiła o niegdysiejszych przewagach przodków, którzy w czasach potęgi kopiennickie – go władztwa zasiadali przy boku panów Stopnicy. Jednakowoż papiery – jeśli istotnie jakiekolwiek mieli – popaliły się ze szczętem podczas zawieruchy, która ogarnęła kraj po najeździe szczuraków. Twardokęsek rozumiał doskonale, że żalnicka szlachta wydrwi jego pretensje bez miłosierdzia. Bo wszelkie te żalnickie chudopachołki harde są ponad miarę i zadufane, sarknął w myślach. Ot, choćby nasz wypędek…

Z niechęcią popatrzał ku idącemu przodem księciu. Podczas całej wędrówki spod Spichrzy Koźlarz zamienił z nim ledwo dwa słowa, choć zbójca wedle sprawiedliwości musiał przyznać, że z innymi takoż niewiele gadał. Widać człek był milkliwy i oschły. Iście po pańsku, sarknął w myślach zbójca. Hołysz wyniosły, nie chwała mu zanadto się spoufalić z pospolitym człowiekiem. I nie raz Twardokęska nęciło, żeby parszywemu książątku przygadać i dokuczyć. Jednakże z oczu wygnańca wyglądało coś takiego, że i język, i myśli poczynały mu się plątać. Nie wiedział, czemu.

Warci oni siebie z Szarką, narzekał w myślach, warci jota w jotę. Ta też od Spichrzy nic nie gada, gadzina, tylko zielonymi ślepiami łyska wściekle, aż człeka dreszcz po plecach przechodzi. Nic dziwnego.

Słowo po słowie, zbójca wydobył z wiedźmy, co się zdarzyło, kiedy on sam pospołu z Rutewką gotował rebelię. Lecz nawet z błękitnooką niewiastką nie był Twardokęsek w dawnej komitywie. Owszem, garnęła się do niego po dawnemu, ale jakby bez przekonania. Winił za to zbójca zwajeckiego kniazia. Nie mogąc przemóc wrogości Szarki, Suchywilk bezwstydnie rozpuszczał wiedźmę, a nawet potrząsnął sakiewką gwoli należytego jej przyobleczenia, co przy okrutnym skąpstwie kniazia dowodnie ukazywało potęgę jego przywiązania. Oprócz błękitnej sukni Suchywilk przydał jej jeszcze koszulę z szerokimi rękawami, sznurowane trzewiki i bardzo porządny półkożuszek. Słowem, wiedźma wyglądała nader zacnie. Wypisz, wymaluj, żalnicka szlachcianka.

99
{"b":"100641","o":1}