Wciąż trzymając się za ręce, przeszły przez furtkę.
Nad bramą ktoś zatknął szmaciany proporzec z wymalowanym żółtą farbą wizerunkiem żmija.
– Nie gap się w słońce – Szydło bezceremonialnie szturchnął zbójcę pod żebro – bo ci do reszty rozum wypali.
* * *
Wołwa zaskowytała. Szarpnęła się na łańcuchu, odrzuciła w tył głowę i zastygła. Z jej ust wciąż płynęła ciemna strużka krwi, w gardle dogasało rzężenie, ale oczy miała już stężałe. Martwe, szklane oczy ryby.
Stara kobieta z wysiłkiem uniosła się na stercie poduszek. Mrok w pęknięciu kopuły szarzał dopiero z wolna, lecz wiedziała, że daleko na południu lada chwila rozpocznie się spichrzański karnawał, zwieńczenie Żarów, najwspanialszego ze świąt Krain Wewnętrznego Morza.
– Wynieście ją! – rozkazała ze złością. – Nie gapcie się tak, nie stójcie. Inne też zabierzcie! – pokazała szereg ciemnych kształtów, bezwładnie zrzuconych pod ścianami komnaty. – Nie bójcie się, już nie ugryzą, ze szczętem zęby potraciły.
– Jak każecie, pani – strażnik nerwowo przełknął ślinę. Boją się mnie, pomyślała Lelka, najwyższa kapłanka Kei Kaella Od Wrzeciona, pani treglańskiej świątyni. Boją się mnie bardziej niż pomordowanych wołw, bardziej może niż samego kniazia. Ja też się bałam – kiedyś, dawno temu, kiedy ojciec przyszedł do nas znienacka o świcie, by oznajmić, że oddał mnie w służbę bogini.
Matka płakała, ale nie sprzeciwiła się: i wtedy, i później mało kto potrafił oprzeć się Krobakowi, panu na Sinoborzu. Wyszliśmy na dwór. Śnieg leżał głęboki, a drużynnicy nisko, bardzo nisko pokłonili się kniaziowi. Minęliśmy furtkę, wiodącą ku świątyni, gdzie czasami posyłano mnie do najwyższej z treglańskich kapłanek, wyniosłej, surowej niewiasty, która podobno była moją ciotką. Trzewiczki, sposobniejsze raczej do tańcowania we dworcu, niż chodzenia po głębokim śniegu, przemakały coraz bardziej. Kniaź nie odezwał się do mnie ani słowem, a ja nie śmiałam pytać. Byłam jego córką, nieślubną, ale pierworodną i znałam swoją należność, więc milczałam.
Sypał śnieg, szuba ciążyła nieznośnie i upadłam dokładnie przed szafranowymi butami kapłanki, na progu świątyni. Ulubiony siwy ogar kniazia wskoczył mi na pierś i polizał po rozognionym od zimna policzku. Ojciec śmiał się. Podał mi rękę do ucałowania i łaskawie podźwignął na nogi.
Kiedy się do mnie uśmiechnął, to było tak, jakby mi z nagła spod korca złoto w oczy błysnęło.
Kniaź Krobak, ludołowca, który tamtego zimowego poranka jednym uśmiechem ukradł mi całe moje życie.
– Będziesz się uczyć – powiedział. – Będziesz się uczyć i czekać, póki cię nie wezwę.
Tak to właśnie pamiętam.
Czekała więc i uczyła się, zima za zimą. Świątynia była wielka, zimna i mroczna. I pusta za dnia, mimo zmiennych ławic kapłanek i służebników. Ożywała dopiero nocą – dziwnymi, zduszonymi jękami, odległym dźwiękiem dzwonków, szybkim stukotem butów po wyludnionych korytarzach. Stłoczone w trzech wielkich łożach akolitki tuliły się do siebie jak gromada przerażonych wróbli.
Później zobaczyła wołwy. Pamiętała wyraźnie, jak skowytały nocami z piwnic pod świątynią. Ciotka kazała jej iść ze sobą. Nosiła rańtuszkę z błękitnej komchy, a jej ręka była chłodna i stwardniała. Są dryakwie, powiedziała, co wołwi szał budzą, są i takie, które go studzić pomagają, ale nigdy nie można bezimiennej ujarzmić na dobre. Wyuczę cię. I wyuczyła, dobrze wyuczyła.
Stara kobieta zaniosła się suchym kaszlem. Wspomnienie było jak gorzki kłąb w gardle.
Nie chcę, pomyślała w nagłym przestrachu, nie chcę teraz o tym pamiętać. O tym, jak pierwszy raz okiełznałam wołwę i poprzez nią patrzyłam na bogów.
Jednak przed oczami miała morze. Przejmujący wicher od Pomortu. Jedenaście klęczących kapłanek, strzępy gwiazd pomiędzy chmurami. Skrępowana wołwa, nabrzmiałe od szału ślepia. Śpiew kapłanek, stłumione przekleństwa marynarzy. I ja, pomyślała, konopnym sznurem przywiązana do masztu. Kleszcz wczepiony w suknię bogini.
Jedenaście kapłanek, które przed świtem rozdarły się wzajem na strzępy.
Ale nie ja, pomyślała, ja byłam silniejsza. Miałam siwe oczy kniazia Krobaka – a na całej północy tylko my jedni mamy takie oczy – i wiedziałam, że pewnego dnia wezwie mnie, abym mu służyła.
Siwooka lelka w sieci ludołowcy. Nocny kruk.
Odepchnęła tę myśl, jak wiele innych rzeczy. Jak wspomnienie drobnej, czarnowłosej dziewuszki, najmłodszej z kapłanek, która z rozpaczy roztrzaskała głowę o burtę statku.
Nie, nie były pierwsze. W Krainach Wewnętrznego Morza władcy zawsze próbowali ujarzmić wołwy i przyprząc ich moc do własnego jarzma. I nie dziw, pomyślała Lelka, taka człowiecza natura, by po moce sięgać, choćby i przeklęte. Nawet teraz pomorccy frejbiterzy chowają we dworcu cztery z nich, krwią czarną poją, by morze burzyły i gnały w odmęt zwajeckie okręty. Tyle że im się przeklęte z więzów rwą, marnują.
A ja, pomyślała ze znużeniem, dopięłam tego. Wbrew wszystkiemu. Wbrew jedenastu dziewczętom, które zabiły się tamtej odległej nocy, wbrew przykazaniom bogini i chorobię toczącej moje wnętrzności. Byłam w najgłębszej świątyni Fei Flisyon, kiedy wadzili się bogowie. Wołwia magia falowała jak płomienie, paliła trzewia, rwała oddech. Przymknęłam oczy i nie wiedziałam już, czy to powiew od Pomortu na mojej twarzy, czy lodowe wnętrze Białogóry.
Szczelina w górze groty grała niczym żmijowa harfa. Wył wicher.
I spętane wołwy. Jedna po drugiej, nim zdechły.
Głosy bogów były tuż nade mną.
– Pozwoliłaś dri deonemowi odpłynąć? – szydził Mel Mianet. – Zwykle przy sobie ich trzymasz, Fea, skąd u ciebie taka nagła łaskawość? Czy też nie bez przyczyny dziewkę w świat puściłaś? Może jako ptaka na żerdzi ją wystawiasz, by znaczniejszy jaki łów przywabiła? Bo niezwyczajna to jakowaś dziewka.
– A niezwyczajna! – zaśmiała się Fea Flisyon. – Nad podziw niezwyczajna! Bo kiedy przede mną tymi zielonymi ślepiami świeciła, ani sięgnąć jej nie mogłam, ani nazwania się wywiedzieć. Inne mi za to imię w twarz rzuciła. Delajati!
Mnie się w ten czas z nosa, z gęby krew puściła, przypomniała sobie Lelka. Jakby to obce, nieznane miano próbowało mnie zadławić, odepchnąć. Zaś bogowie spierali się o niewiastę, która nosi obręcz dri deonema.
– Nic wyjawić nie chciała – ciągnęła Fea Flisyon. – Ani jaka ją zawierucha na Tragankę przypędziła, ani co jej Delajati w rozum nakładła. Kogoś tropiła. Rzekła mi jego imię. Eweinren.
– W dobre ją miejsce Delajati posłała – zadrwiła Kea Kaella. – Toż ty gorączkę wszelką w ręku trzymasz, żadna dla ciebie trudność dziewce owego Eweinrena przymamić. Więc co, wysnułaś go dla niej, Fea? Dogodziłaś niebożątku? Przypochlebiłaś się Delajati?
– Nie, nie przypochlebiłam – fuknęła Fea Flisyon.
– Powoli, Fea, powoli – zaszemrał zły, przyciszony szept Hurk Hrovke. – Czemuś tyle zwlekała? Czemuś to zmilczała?
– Bo się bałam! – zawyła Fea Flisyon. – Bo się musiałam upewnić, czy dziewka nie na moją zatratę posłana! Czyście się za moimi plecami z Delajati nie uładzili!
– Teraz się już nie boisz? – wysyczała Hurk Hrovke. – Mniej ci Delajati straszna?
Wtedy właśnie pierwsza wołwa zdechła. Cichutko. Westchnęła tylko, zwinęła się jak robak nawlekany na haczyk. Zwykle nie mrą tak prędko, uświadomiła sobie Lelka.
A potem Cion Ceren Od Kostura opowiadał o wędrówce tamtej kobiety przez Góry Żmijowe.
– Niezawodnie Sandalya pchnęła ją sztormem na Krogulczy Grzebień. Stamtąd pomiędzy szczytami szła, północnym szlakiem. Póki na Skalniaka nie natrafiła. Między Skalniakiem i jego łupem stanęła, i mieczem porąbaną do opactwa ją przynieśli. Bliższą śmierci niż życia. Wiedźma przy niej siedziała, wiedźma, jadziołek i drab czarnobrody. Nie krzywcie się, że Fea jej imienia nieświadoma. Ja dziewczynę w rękach trzymałem, a przez palce przeciekła, plewy same w garści zostały. I dziwną rzecz mi wiedźma rzekła w opactwie, osobliwą. Że próbowała sprawić, by zapomniała. Bo inaczej będzie martwa. Na końcu.