– Jak wówczas, kiedy wygrałaś od Delajati własne życie? – spytała wiedźma.
– Tak właśnie – skinęła głową Szarka. – I dlatego chciałabym odpłynąć na Wyspy Zwajeckie, nim nastaną jesienne sztormy. Nim wojna rozpęta się na dobre.
Niebo za ich plecami pojaśniało słabo, lecz nie był to blady bagienny świt, tylko żalnicki książę rozkazał przed wymarszem podpalić stare obozowisko.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Ocknęła się o mrocznej porze przed świtem, gdy nadchodzą najgłębsze sny. Ogień na palenisku wygasł, tylko węgle żarzyły się jeszcze słabo. Czerwieniecka niewolnica drzemała na nagrzanych kamieniach. Uchylona okiennica skrzypiała lekko, a z oddali, z Cieśnin Wieprzy niosły się śpiewne, niecierpliwe świsty biełuch w ich corocznej wędrówce na południe. Niedługo nastanie czas jesiennych pozdrowień, przypomniała sobie ze smutkiem. Jesień i zima, po lecie, które trwało dłużej niż całe moje życie, a teraz mija bezlitośnie i nieodwracalnie.
Ze świątyni Zird Zekruna pociągnęli na północ, pomiędzy sadami, w których dojrzewały jabłka, i zagonami zboża przetkanego makami i chabrem, a jej wydawało się, jakby ogarnęła ich przezroczysta mgła, jakby wjechała w krainę baśni, gdzie wciąż wszystko jest możliwe. Kniaź odesłał większość służby, co była rzecz nieostrożna i nierozważna, zostawiwszy przy sobie jednego pachołka i pięciu pomorckich zabójców: nie więcej niż czeladź zwyczajnego szlachcica. A potem kazał zjechać z głównego szlaku, zaś ani zabójcy, ani księżniczka nie próbowali odmieniać jego myśli. Trzymali się więc z dala od zamków i szlacheckich dworców, z dala od pomorckich świątyń i klasztorów. Z dala od całego ogromnego świata.
Jechali spokojnie i z cicha poprzez kraj, którego nie oglądała nigdy wcześniej. Niewielkie senne wioski witały ich psim ujadaniem, a zaraz później kobiety wychodziły naprzeciw z dzbanami świeżego mleka. Czasem obozowali pod gołym niebem, w osadach smolarzy czy miejscach, które nie miały nawet własnych nazw. Lub stawali przy przydrożnych kącinach Cion Cerena, nie opowiadając się ze swoich imion, nie wchodząc nawet w bramy przybytku. Albo spali w przydrożnej gospodzie, nierozpoznani schodzili do wspólnej izby i siedzieli przy ogniu, słuchając opowieści innych podróżnych, póki głowa Zarzyczki nie opadła sennie na ramię Wężymorda. Wówczas brał ją na ręce i odnosił na posłanie, a potem usypiała obok niego, spokojnym snem bez zwidów, bez wspomnień Szalonej Ptaszniczki, bez przepowiedni o powrocie żmijów, bez głosów szepczących rozkazy pomorckiego boga.
Tak, rozumiała dobrze, że nie mogą bez końca przemierzać żalnickich traktów, zaś ścieżki, nawet najmniejsze i najbardziej kręte, prędzej czy później zawiodą ich do uścieskiej cytadeli i znów wszystko będzie jak wcześniej. Jednak w świątyni, która była zarówno przybytkiem Bad Bidmone, jak Zird Zekruna, zawarli swój własny rozejm i miała nadzieję, że zdołają w nim wytrwać chociażby do pierwszych mrozów. Zresztą nie była to nawet kwestia miejsca i bogów, tylko drobnej iskierki nadziei, którą jakimś sposobem dostrzegła tamtej nocy, kiedy jaskółki trzepotały przy framudze okna.
Jednak co wieczór szybciej zapadały cienie, zaś rankiem chłód stawał się coraz dotkliwszy i na koniec nie mogła dłużej udawać. Szła jesień, po najdziwniejszym, najdłuższym lecie jej życia, a ona sama była jak pająk pędzony wiatrem na nitce przędziwa. Wiedziała, że Wężymord odwleka powrót, wybierając coraz węższe ścieżki, i wiedziała, że robi tak ze względu na nią, ale nawet to nie mogło trwać bez końca. Wreszcie wyjechali na królewski trakt, o dzień drogi od uścieskiej cytadeli. I wtedy Wężymord powiedział, że zamierzają poślubić.
Miała wrażenie, jakby mury Uścieży, wciąż niewidoczne za krawędzią horyzontu, ale obecne, zatrzasnęły się nad nią w tamtej chwili na nowo. Stała przed nim, z potarganymi wiatrem włosami, w zwyczajnej białej sukni kupionej na wiejskim targu, nie pojmując. Po trzykroć otwierała usta, żeby się sprzeciwić, odpowiedzieć coś, obojętne co, i po trzykroć nie znajdowała słów. Żadnych słów. Przymknęła oczy i na wewnętrznej stronie powiek widziała wyraźnie: Szalona Ptaszniczka, pan cytadeli i wzór, który zaczął się ostatecznie wypełniać w dniu ich zaślubin. Wszystko powróciło w jednej chwili – strach, gorycz i znużenie. Więc jednak nie można tego zwalczyć, pomyślała, a cała reszta była jedynie złudzeniem.
Ostatecznie, pomyślała, nie mogłam mieć nadziei na nic więcej: każdy rozejm prędzej czy później dobiega kresu. Nie jesteśmy dziećmi, wędrującymi ręka w rękę przez krainę cudów, lecz wyrwaliśmy losowi jedno przedziwne lato i powinnam być wdzięczna. Za zapach warzonej nad ogniem polewki, za swobodę wodzy w mojej dłoni, wreszcie za ciepły blask ognia, kiedy Wężymord powoli zdejmował ze mnie białą suknię, jakże odmienną od brunatnych szat, które zwykłam nosić w uścieskiej cytadeli.
Ciekawe, czy wiedział, pomyślała, jak wiele nocy leżałam bezsennie, zastanawiając się, czy zdołałby mnie powstrzymać, gdybym sięgnęła po szpilę do układania włosów i wepchnęła ją w jego oko, głęboko, aż do mózgu wypełnionego mocą Zird Zekruna. Nawet nie dotykając palcami chłodnego, zaostrzonego złota, tylko myśląc o nim bezustannie, noc po nocy. Czy także ową ciekawość wyczytał w moim umyśle?
Czasami przerażało ją, jak dalece zmieniła się od tamtego dnia, kiedy Szarka postawiła ją przed zwierciadłem i pokazała wizerunek Szalonej Ptaszniczki. Lecz jeszcze bardziej bała się, że gdzieś na zapylonych gościńcach Żalników, pomiędzy przydrożnym łopianem, pokrzywami i kąkolem, przekleństwo Zird Zekruna przestało być przekleństwem. Tak, była w tamtej letniej wędrówce niemała moc, skoro z wolna przestała myśleć o głowie swojego ojca obnoszonej na pice wokół murów rdestnickiej cytadeli. Albo inaczej – starała się o niej myśleć z całych sił, lecz przychodziło to z coraz większym trudem. Pamięć bladła i więdła jak kwiaty zwiastujące jesień. Jakby zagubiła się gdzieś w letniej włóczędze.
Ponadto zbyt wiele wieczorów przesiedziała we wspólnej izbie, by nie wiedzieć, jakie wieści powtarzano ze zgrozą po gospodach. Ludzie bowiem gadali śmiało. Nie przerażał ich wysoki błękitnooki szlachcic ani jego pani, która tak naprawdę wcale nie była panią, ponieważ nosiła włosy rozpuszczone na ramionach jak zwykła ladacznica – ale skoro on postanowił traktować ją jak szlachetną damę, poić ze swego kubka i kroić przed nią mięso własnym nożem, dlaczegóż miałoby im to szkodzić? W każdym razie Zarzyczka słyszała wystarczająco wiele o proroku, który na skraju Wilczych Jarów ogłosił ją wiedźmą. Wiedziała też, że wieść rozeszła się szeroko, napełniając prosty naród osobliwą grozą, zaś w co dzikszych okolicach chłopstwo jawnie poczynało się burzyć i gadać o zbrojnej wyprawie przeciwko samemu kniaziowi.
Właściwie, pomyślała, właściwie nie można odmówić im racji. Jestem wiedźmą, pewnym rodzajem wiedźmy. Spoglądałam w zwierciadła boga i rozmawiałam ze zmarłymi, a przekleństwo Zird Zekruna przemienia mnie powoli w kamień. Kto wie, może tak właśnie byłoby dla wszystkich najlepiej – gdyby szalony prorok zdołał zabić mnie żelaznym ostrzem, nim na dobre obrócę się w skałę?
Wężymord jednak z każdą nową gadką posępniał coraz bardziej. Nawet ich pierwsza noc nie pozostała niezauważona i na gościńcu powtarzano ze zgrozą, że wiedźma opętała już żalnickiego kniazia. Nie jesteś bezpieczna, powtarzał. Kiedy tylko wrócimy w ludniejszą okolicę, kiedy zrzucisz zgrzebną suknię i z powrotem zapleciesz włosy w dworskie warkoczyki, każdy kubek wody podany przez przygodną niewiastę może okazać się zatruty, każda służąca może ukrywać nóż pod fartuchem.
Po części rozumiała tych ludzi – wiedźmy ściągają nieszczęście nawet na kęs ziemi, gdzie pada ich cień, zaś ukoronowana wiedźma zbrukałaby cały kraj. Podobnie jak rozumiała, że małżeństwo z Wężymordem jedynie umocni ludzki strach i przekuje go w prawdziwą rebelię. On również musiał to pojmować, znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że zauważa podobne rzeczy. Ceremonia w uścieskiej świątyni nie uciszy proroka, nie zadowoli kapłanów, nie zjedna życzliwości poddanych. Nie przyniesie nic dobrego żadnemu z nich. A jednocześnie… jednocześnie w tamtej zapuszczonej świątyni przykląkł przed nią i włożył ręce pomiędzy jej dłonie w odwiecznym geście hołdu. I choć wciąż stały za nimi te wszystkie siły, wszelkie wzorce, majaki, dawne nienawiści i śmierci, sądziła, że człowiek, którym byłby, gdyby nigdy nie zawędrował na Pomort i nie zawarł z Zird Zekrunem tamtego plugawego targu, postąpiłby właśnie w ten sposób. Wziąłby ją za żonę przed wszystkimi panami Żalników, zgromadzeniem kapłanów i tłumem pospolitej tłuszczy, nie dbając zupełnie o to, czy jest wiedźmą, czy też nie i czym przyjdzie im obojgu zapłacić.