– Moje dziecko! – zaskowytała karczmarka, wyrywając się z uścisku Koźlarza i pełznąc na oślep ku kraciastemu zawiniątku, które zbójca położył na stratowanej ziemi.
Rozdygotanymi rękoma rozsunęła koce, odsłaniając drobną, pomarszczoną buzię. Dziecko leżało w jej ramionach, nieruchome i posiniałe. Niewiasta z niedowierzaniem dotknęła ustami policzka niemowlęcia, a potem podniosła na zbójcę wielkie, ciemne oczy.
– Zabiłeś moje dziecko, bydlaku! – Nim zdążył cokolwiek zrozumieć, była przy nim, kopiąc i okładając pięściami. – Skręciłeś jej kark! – jej głos przeszedł w bezładny skowyt.
– Samiście je zadusili kocami – powiedział, czując w gardle dziwną suchość.
Karczmarka przyklękła z powrotem na podeptanej murawie, podniosła do piersi zawiniątko z martwym dzieckiem i zaczęła je uspokajająco kołysać. I tak ją zostawili, wśród trupów, przed płonącą gospodą.
Żaden powrót do zbójeckiej siedziby na Przełęczy Zdechłej Krowy nie wydał mu się równie żałosny, jak owo nocne wędrowanie poprzez oparzeliska. Szarka szła przed nim, ciężko oparta na szyi skrzydłonia. Czasami zdawało mu się, że płacze, lecz nie ośmielił się zagadać. W połowie drogi Suchywilk próbował do niej podejść, lecz w milczeniu zrzuciła jego dłoń z barku. Zbójca nie zdziwił się nadmiernie: kiedy ogarniał ją podobny nastrój, nie dawała do siebie przystępu nikomu oprócz wiedźmy.
Nie miał siły, żeby o tym myśleć. Bagnisko było pełne pomruków, szeptów i przyciszonego grania świerszczy.
Przed samą bramą obozowiska Szarka zniknęła bezszelestnie, jakby się rozpłynęła w powietrzu. A zaraz później wiedźma wybiegła im na spotkanie z gromadką spłakanych, przerażonych niewiast. Twardokęsek poczuł na twarzy jej rozogniony, wilgotny od łez policzek i zapragnął poczuć ją pod sobą, żywą i chętną, i zapomnieć o płonącej gospodzie. Byłby ją zaraz pociągnął w krze, lecz nie zdążył.
– Czekajcie! – głos Koźlarza był ostry jak szczeknięcie. – Jastrzębiec nie żyje. Ci z was, którzy cały dzień wymykali się ze mną Pomorcom, dobrze rozumieją, dlaczego. Ale mniejsza o przyczyny. Jastrzębiec nie żyje i jutrzejszego ranka nie będzie już rokoszan na Półwyspie Lipnickim!
Podniósł się przyciszony szmer, a po prawdzie nawet Twardokęsek nadstawił ucha, odplątując z szyi miękkie ramiona wiedźmy, kiedy książę obojętnie zapowiadał kres rebelii. Jakby zdechło proboszczowe prosię, więcej poczyniliby ceremonii, pomyślał.
– Niby czemu? – gruby szlachcic, który wczorajszego dnia witał ich przy bramie, wystąpił z tłumu, zatknął palce za dwustronnie tkany żalnicki pas i popatrzył wyzywająco ku księciu.
Zbójca skinął głową: nawet jeśli herszt sczezł gdzieś marnie we wykrocie, w szajce zawdy znajdzie się wielu gotowych przejąć spuściznę wraz z wszelkim dobrodziejstwem inwentarza.
– Ponieważ trudno nazwać rebeliantami tych, którzy u boku prawowitego władcy stają przeciwko uzurpatorowi – miękko odparł Koźlarz. – Bo urodziłem się potomkiem odwiecznych panów tej ziemi, a sama bogini podała mi Sorgo w tamtą noc, kiedy płonęła rdestnicka cytadela. Bo jej święty zakon namaścił mi skronie cudownymi olejami i włożył na nie koronę władców. Dlatego wreszcie, że jestem żalnickim kniaziem i przysięgam, że nim minie rok, poprowadzę was na Wężymorda. Czy to wystarczy?
Zrazu odpowiedziała mu cisza, a potem – dziki wrzask radości, nadziei i sam Twardokęsek nie wiedział, czego jeszcze. Młodzik obok niego wyrzucił w górę kołpak, porwał wiedźmę na ręce, okręcił wkoło i ucałował siarczyście. Z drugiej strony ktoś szlochając powtarzał imię bogini, ktoś inny przeklinał z nabożnym zadziwieniem. Nie przejdzie rok, pomyślał zbójca, połowie z was, co się teraz cieszycie bezrozumnie, nasypią piasku w oczy i mchem nakryją niczym poduszką.
Poczuł się znów ogromnie wyczerpany i nie słuchał dłużej. Z wysiłkiem podnosząc nogi w wilgotnym piachu, poczłapał tą samą ścieżką pomiędzy wydmami, którą przemierzył zeszłej nocy. Wiedział dokładnie, gdzie znajdzie Szarkę, lecz zamiast iść nad brzeg, przysiadł w wyrwie na skraju własnej kapoty i przez czas jakiś tylko nasłuchiwał szumu morza. Nie czekał długo.
– Dokąd? – warknął, podnosząc się znienacka o krok od Koźlarza. – Mało wam jeszcze? Mało wam, że zeszłej nocy przez was odrzuciła obręcz dri deonema, a dziś prawie sczezła w płomieniach?
– Zostaw, Twardokęsek – wiedźma wynurzyła się jak widmo spod ramienia księcia, lecz ten uciszył ją lekkim skinieniem dłoni.
– Skąd u ciebie podobna troska, zbójco? – spytał stłumionym, złym głosem. – Pomnisz jeszcze, kto ją pierwszy na śmierć posłał i jakim sposobem włożono jej tę obręcz na głowę?
Zbójca cofnął się, jakby raptownie ugodzony nożem.
– Nosiła strój norhemnów – odparł z wysiłkiem. – Ja…
– Skąd możesz wiedzieć, zbójco, kim są moi norhemni? – spytał książę, obracając się na pięcie.
Wiedźma została na ścieżce, z rękoma martwo opuszczonymi wzdłuż boków. Jej oczy połyskiwały w ciemności jak grzbiety ryb na powierzchni Wewnętrznego Morza w księżycową noc, i były w nich pytania, całe ławice pytań, na które zbójca nie potrafił odpowiedzieć.
– Chodźmy – powiedziała wreszcie.
Siedziała w tym samym miejscu co wczoraj, na korzeniu wielkiej sosny, więc odszukali ją bez trudu. Kiedy wiedźma przysiadła obok, Szarka drgnęła lekko, jakby zamierzała oprzeć się o drobną błękitnooką niewiastkę, lecz jedynie ciaśniej objęła ramionami kolana. Jej włosy wciąż pachniały spalenizną i zbójcę znów ogarnęła złość.
– Dlaczego to robicie? – zaczął napastliwie. – Dlaczego jednej nocy mówicie, że nie pociągniecie na Pomort z powodu żalnickiego wypędka, by następnego dnia chcieć zarżnąć Jastrzębca pośrodku gromady buntowników? Dlaczego w Spichrzy kazaliście mi podpalić najpiękniejsze miasto Krain Wewnętrznego Morza wedle naszego zratowania, a potem bez namysłu rzucacie się w ogień dla pomorckiego bachora?
– Kto wie, Twardokęsek? – zaśmiała się lekko. – Kto odgadnie zagadki pogrzebane na dnie naszych serc? Kto wie cokolwiek? Kto wie, dlaczego wciąż za mną idziesz?
Zbójca poczuł, jak krew nabiega mu na twarz. On wiedział – i skoczył w ogień, kiedy zdawało mu się, że słyszy jej głos. Głupi, głupi, powtarzał w myślach, lecz na nic się to nie zdało. Pieśń sorelek i głos żmijowej harfy, pomyślał ze złością. Przedksiężycowa magia, co omamiła go na dobre i przywiązała do rudowłosej dziewczyny.
– Robiłam to tak wiele razy – podjęła niemal bezgłośnie. – Robiliśmy to pospołu z Eweinrenem, zupełnie jak dzisiaj. Nie sądzę, żeby Jastrzębiec naprawdę chciał śmierci bratanka, zbójco, nie sądzę. Ale ludzie widzieli zawiść i złość, dumę urażonego paniątka i podejrzliwość. A ja dostrzegłam jeszcze, że owoc dojrzał należycie, więc wyciągnęłam rękę i poprowadziłam go w gospodzie ku jego własnej śmierci jak na sznurku, zbójco, jak mnie nauczono. Ponieważ robiłam podobnie bardzo wiele razy – z Eweinrenem. Czy spostrzegłeś, jak zgrabnie Koźlarz podchwycił tę samą nutę? – zaśmiała się dźwięcznie. – Dostrzegł okazję i uderzył, zupełnie jak ja. To proste, zbójco, bardzo proste. Każde ostrze jest dobre, by zabić, nawet śmierć towarzysza. Tylko że wiele ostrzy tnie równie ostro z obu stron.
Nie przerywał jej. W milczeniu wydobył zza pazuchy flaszkę spichrzańskiej okowity, pociągnął potężnie i podał jej naczynie.
– A dziecko? – spytała wiedźma.
– A dziecko? – powtórzyła Szarka. – O czym pomyślałeś, zbójco, kiedy dostrzegłeś dziecko wśród płomieni?
Twardokęsek wzruszył ramionami, czując, jak napitek spływa w dół gardzieli palącą strugą. Nie pomyślał o niczym szczególnym. Zeźliła go głupota karczmarki i strach mu było leźć w ogień. Nic wielkiego, usprawiedliwił się w myślach, nic, czego nie poczułby każdy z Jastrzębcowych rebeliantów.
– Ja pomyślałam, że nie może mnie to zatrzymać – zaśmiała się głucho. – Pomyślałam, że przeszłam ścieżką pośród spadających gwiazd i ogień nie może mnie dosięgnąć. Ani śmierć.
– Dziecko umarło – zauważył posępnie.
– A jakie to ma znaczenie? – ze znużeniem potarła czoło. – W obliczu ognia śmiertelnicy nie dbają o racje, przekleństwa, zdychających bogów i przeznaczenie. Więc jeśli zadowoli cię podobna odpowiedź, zbójco, chciałam przez chwilę zapomnieć o Sharkah, zakrzywionym sierpie bogini. Ale, oczywiście, nie jest to cała prawda, nawet nie najważniejsza jej część. Ponieważ poza wszystkim miałam ochotę znów rzucić kośćmi o własny los. Czasami myślę – dodała – że to jedno może nas na koniec ocalić. Gdyż bogowie, żadne z nich, nie potrafi pojąć łatwości, z jaką rzucamy kośćmi o własną zagładę. Nie potrafią zdobyć się na podobny hazard, zbójco. Więc może na koniec któreś z nas uczyni coś na tyle szalonego i nieprzewidywalnego, że wszelkie rachuby przedksiężycowych obrócą się przeciwko nim. Szaleństwo jest naszym sprzymierzeńcem – i ślepy traf, który rządzi kośćmi, karzeł objaśni cię w tym bardzo dobrze. I nie wygrana jest ważna, tylko sam rzut. Szaleństwo.