Литмир - Электронная Библиотека

Nigdy tam nie wrócę, pomyślała z rozpaczą. I zaczęła płakać jeszcze bardziej, bo Uścieża nie była przecież niczym innym niż więzieniem. Więzieniem, które nagle okazało się bezpieczniejsze niż cała reszta świata.

– Wrócisz – wiedźma pogłaskała ją ciepłą, szorstką ręką. – Myślę, że wrócisz. Choć odmieniona. A teraz czas na nas.

– W jaki sposób…?

– Jestem wiedźmą – rzekła po prostu. – Czasami wiem. Różne rzeczy. Wiem, że twój brat wchodzi właśnie do książęcych ogrodów poprzez północną furtkę. Ma na sobie płaszcz z koźlej skóry – to nieostrożne, ale z pół tuzina dworzan przebrało się za Koźlarza. Idzie z nim wysoki człowiek o szpakowatej brodzie. Przemęka.

Zarzyczka zawahała się. Nie chciała nigdzie iść, pragnęła ukryć się głęboko w łóżku i choć na chwilę zapomnieć o przepowiedniach i płonącej Spichrzy.

– To ważne – cicho powtórzyła wiedźma. – Ważne, żeby ta noc dobiegła końca tak, jak należy. Tak, jak wczoraj przykazała mi Zaraźnica. Bo w czas Żarów nie godzi się siedzieć pod kamiennym dachem. Bo to wielkie święto, największe. Trzeba więc, żebyśmy zeszły do książęcych ogrodów. Zatańczyły choćby jeden taniec wokół ogniska…

– Dzisiejszej nocy cała Spichrza jest ogniskiem. A żmijowie odeszli dawno temu.

– Ale tam, w wieży Śniącego, chciałaś, żeby wrócili? – wiedźma popatrzyła na nią badawczo.

– Tak – powiedziała z wolna księżniczka i nagle zrozumiała, że mimo płonącego miasta i potrzaskanych zwierciadeł wciąż trwa najświętsza z nocy w Krainach Wewnętrznego Morza. Noc, podczas której, jak mówiono, spełniają się życzenia – te wypowiedziane po trzykroć, ze szczerego serca. – Tak, chciałabym, żeby wrócili – rzekła, tym razem doskonale pamiętając, że powtarza własne słowa. Wiedźma skinęła głową, wciąż nie odrywając od niej spojrzenia. – Chciałabym, żeby wszystko było, jak kiedyś. Zwyczajnie. Jak należy.

– Ja też – wiedźma podniosła z zydla ciemną opończę Szarki, nasunęła kaptur głęboko na głowę. – Ja też.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

W przeciwieństwie do wielobarwnej zgrai kłębiącej się w książęcych ogrodach, Suchywilk nie zamyślał się przebierać ani też kryć po chaszczach przed zbuntowanym chamstwem. Jak na Zwajcę przystało, trwał pośrodku karnawału w solidnym bechterze, z wilczą skórą przerzuconą przez ramię i wielkim toporzyskiem. Był zły.

Wieść o upadku wieży rozeszła się szeroko wśród biesiadników, wzbudzając raczej niedowierzanie niż przestrach. Pewien rozochocony jegomość podjął nawet mężną, acz nieudolną próbę wspinaczki po zewnętrznym murze cytadeli, by z należytej wysokości pogłoskę ową sprawdzić. Jednakowoż dotarł zaledwie do szczytu przypory, potem zaś noga omskła mu się na gładko ciosanych kamieniach i skręcił kark. Więcej śmiałków nie było. Kilku co młodszych i zręczniejszych dworzan wdrapywało się na drzewa, jednak księżna Egrenne lubowała się w szlachetnych, południowych odmianach, których gałęzie gięły się i trzaskały pod ciężarem nieledwie dziecka. Słowem, nie było sposobu, by się czegokolwiek wywiedzieć. Książę zadbał bardzo starannie, aby wszelką drogę ucieczki zawczasu zagrodzić, zaś draby przy furtkach nie wdawały się w pogawędki i jak kto bliżej podszedł, bez żadnego uważania dla szlachetnych gości wygrażały szafelinami. Suchywilk podejrzewał, że ma to wiele wspólnego z masakrami, które pobuntowana tłuszcza zgotowała w mieście książęcym strażom. Zbrojni słyszeli już o losie kamratów. I też się bali.

Pozostawieni własnym domysłom i strachom goście książęcy kręcili się bezradnie. Suchywilk podejrzewał, że wielu pachołkowie wywlekali z komnat już na wpół pijanych, bowiem w istocie biesiada trwała od wczesnego ranka. Że zaś i teraz wino lało się hojnie z dachowych rzygaczy i fontann, bynajmniej go nie marnowano. Nieopodal bezzębny dziadyga w srebrzystej, przybranej kolorowymi piórami tunice objaśniał dwóm dworkom, że jeśli istotnie nadchodzi kres świata, trza się nań odpowiednio zamroczyć. Wnosząc z przyodziewy dworek – lub raczej jej braku – dziadyga zamyślał spożytkować ostatnie chwile przed końcem świata nie tylko na opilstwie.

Et, inszy tutaj naród, pomyślał Suchywilk, miękki i pieszczony, ni do uciechy, ni do wojaczki niezdatny. Niechby naszych kto tak spróbował do jednego kojca spędzić i zaryglować, jako książę ze swoimi gośćmi uczynił. Nie zdążyłby się obejrzeć, a wywalaliby taranami dźwierza. Nie tkwiłyby chłopy bzdurnie we chachmęci, tylko strażników w try miga porąbali. Bo gorzałka jest dobra rzecz, a osobliwiej spichrzańska siwucha, ale wszystko wedle porządku kłaść należy. Z namysłem. Pierwej bitkę dokończyć, potem ją trunkiem święcić. A tutaj wszystko przemieszane jako w świńskim korycie karma: picie, modły i złorzeczenia. Nawet po babach trudno rozpoznać, czy pani, czy gamratka. Choć prawdę powiedziawszy, mało która gamratka przywdziałaby coś podobnego, pomyślał, przypatrując się niewieście o włosach splecionych w bardzo wytworne, drobniutkie warkoczyki. Na szyi miała bogatą, wysadzaną czerwonymi kamykami bramkę i podobny pasek podtrzymujący kilka strzępów przezroczystej materii. I nic ponadto. Rzuciła Suchywilkowi powłóczyste spojrzenie, nie zważając bynajmniej na obejmującego ją człeka w masce świątecznego diaska.

Trza się zbierać, pomyślał Suchywilk, trza się zbierać z tego przeklętego miasta co prędzej. Odkąd ściągnęliśmy, nic tylko zamęt, mordy i pożoga. Dziwny naród. Ledwo dzionek minął, jak im popod bokiem szczuracy dwa miasteczka wybili, a ci zamiast na odsiecz iść, korowody i pijaństwa gotują. Radzą. Za łby się biorą. Żeby jeszcze co uradzili, ale na razie tyle pożytku, że spite tałatajstwo morduje po placach mieszczki. A książę pan w cytadeli siedzi. Zwleka. Z nikim gadać nie chce. Gdzie by u nas się mogło zdarzyć, żeby włodarz tak swoje władztwo samopas ostawił, pokręcił głową Suchywilk. Wnet by go właśni przyboczni jako odyńca zakłuli. I racja. Bo po co komu włodarz, jeśli ze szczętem bezużyteczny?

No, ale czego można oczekiwać po ludku, który na boga obrał sobie uwięzione w zwierciadłach truchło, co go jako żywo nikt nigdy na oczy nie oglądał? Ot, Morski Koń to był bóg co się zowie! Potężny, wojenny pan. Jak się rozsierdzi, to okręty w Wielkich Bełtach jak korowe łódki trzaskają, ale gdy w dobry humor popadnie, rybakom taki połów nagna, że się sieci rwą. I napić się umie, i zagadać, i na chrzcinach kniaziowego dziecka po deskach zatupać. Prawdziwy pan. Swojski, zrozumiały. Nie to co tutejsze błaźniątko. Nie, Mel Mianet nie dozwoliłby, żeby się jego świątynia zwyczajnie rozpadła, jako ichniejsza wieża. Bo jakże tak znienacka, bez dania racji, bez połajanek żadnych zwalić się ludziom na łeb? I po co?

Tymczasem jego córka… Suchywilk potrząsnął bezradnie głową. Jego córka wynurzyła się z gruzów niczym sorelka z fali. Oj, będzie z dziewką kłopot, pomyślał z rezygnacją, będzie niezawodnie. Wbrew rozsądkowi Suchywilk oczekiwał, że ich spotkanie okaże się całkiem odmienne. Nie, żeby miał nadzieję, że wybiegnie mu naprzeciw tamta dziewuszka, która dreptała ku niemu na pulchnych, krzywych nóżkach, przydeptując sobie koszulinę i gulgocząc radośnie, kiedy podrzucał ją aż pod powałę. Nie był głupcem. Jednak spodziewał się… czegoś innego. Nie oszczędnej w gestach, milkliwej niewiasty o twardym spojrzeniu. Nie gniewnego żachnięcia, kiedy próbował ją przygarnąć. Nie głucho zatrzaśniętych drzwi komnaty.

Nie jesteś moim ojcem, tak mu powiedziała.

Pozostawała jeszcze obręcz dri deonema i jadziołek, który krążył nad nią niczym sęp. Suchywilk zacisnął zęby. Bywał na Tragance, bywał nie jeden raz i wiedział, co się o tamtejszej bogini gadało. Zresztą i napatrzył się należycie, by własne zdanie sobie wyrobić, a jakże. Rozumiał, że chętni do obręczy nie bez powodu narażali się na żywot krótki a niebezpieczny. Słowem, że u wrót pałacu dri deonema stawały same najgorsze szumowiny, co dały się doskonale poznać w Krainach Wewnętrznego Morza i nie miały gdzie dalej uciekać. Ani zgadywał, co mogło przygnać tam jego córkę. I wcale nie był pewien, czy chce wiedzieć. Szczególnie… szczególnie, że tajemnice alkowy bogini Traganki nie były bynajmniej tajemnicami w Krainach Wewnętrznego Morza.

45
{"b":"100641","o":1}