– Tyle że niebawem trzecie pokolenie pomrze, odkąd zniknęli żmijowie – przerwała Zarzyczka. – Nikt nie odnalazł ścieżki do ich siedziby po wielkim poruszeniu ziemi, które wyniosło Pomort z morskiego dna. Zagubiły się tamte szlaki, a niezadługo i pamięć o żmijach zatrze się w naszej pamięci. Popatrzcie wkoło. To winien być dzień święty. Tymczasem zamiast wesela i pokoju zgotowaliśmy zagładę najpotężniejszemu miastu Krain Wewnętrznego Morza.
– Eee, najpewniej nie spłonie ze szczętem – ze spokojem odparła wiedźma. – Zresztą, względem Spichrzy to mi księcia Evorintha wcale nie żal, ni odrobinkę. A co? – dodała pamiętliwie. – Wczoraj chciał mnie na stosie palić a do łysego postrzygł jako owcę, to niechże dzisiaj popatrzy, jak mu się ojcowe dziedzictwo kopci. Bardzo dobrze. Tylko o Twardokęska się stracham.
– Ano właśnie – przypomniała sobie Zarzyczka. – Gdzież zbójecka sława Gór Żmijowych, nieoceniony Twardokęsek?
– W dole – Szarka skinęła ku płonącemu miastu, uśmiechając się przy tym bardzo osobliwie.
– Posłałam za nim Śmierdziucha – wyznała wiedźma. – I przykazałam, żeby mi bez żadnych wykrętów przede ranem Twardokęska przywiódł.
– Byle żywego! – zaśmiała się Szarka. – Bo Twardokęsek jest chłopisko okazałe, dorodne. Niech się trochę przypiecze, podwędzi przy ogniu, a jeszcze go Śmierdziuch za pieczyste weźmie, a tobie same kości do obgryzienia przyniesie.
– Wcale nie! – zacietrzewiła się wiedźma. – Śmierdziuch bardzo dobrze wie, że mnie Twardokęsek potrzebny. Że ja na niego rachuję. I że w ogólności cenny. Przecież by go tak bez dania racji nie zeżarł! Prawda? – przybladła wyraźnie i zaczęła się tłumaczyć. – On nie chciał, naprawdę. Nie jego wina, że nas sołtys w komórce zawarł, dwa tygodnie o chlebie i wodzie trzymał… a za chlebem to Śmierdziuch nieszczególnie przepada. Co było robić? Póki dałam radę, trzymałam go przy sobie, ale chyba nie dziwota, że wreszcie poszedł poszukać strawy, prawda? – podniosła na księżniczkę szczere, błękitne oczy. – Przecież nie mogło się zwierzątko zmarnować! No, ale przez myśl mi nie przeszło… Bo psa jeszcze rozumiem, owcę albo krowę nawet. Ale żeby tak na gwałt sołtysiego syna!
– I co? Wyszła zbrodnia na jaw? Pewnie was z komórki duchem na swobodę wypuszczali – zaśmiała się jeszcze głośniej Szarka.
– Gdzie tam! – obruszyła się wiedźma. – Dobrze, że podobne podejrzenie sołtysowi w rozumie nie postało, bo on był człek dziwny i mało rozgarnięty. Jak wreszcie popod drewutnią naszli resztki dzieciaka, bo tam się zawdy luda sporo kręciło i Śmierdziuch go tylko z lekka obgryzł, to sołtys w szał wpadł okrutny, co jest rzecz zwyczajna. Takoż i zwyczajna, że Śmierdziuchowe łakomstwo na karb szczurów poszło. Ale wiecie, co potem nastało? Zamiast szczury trutką pomorzyć albo szczurołapa z fujarką nająć i precz szkodniki z wioski wywieść, przykazał wyłapać je żywcem. Jak przykazał, tak uczynił. W klatce żelaznej szczury zawarł i przed sąd je pozwał o zamordowanie dzieciaka. Powiadam wam, były jasełka jak w jarmarcznej budzie. Chłopy się za sędziów poprzebierały, sołtys oskarżał, proboszcz szczurów bronił, acz bez zapału, a zwierzaki w klatce pręty gryzły. Na koniec uradzili, żeby je na placu przed kąciną na słonku wystawić, innym żywotnym ku przestrodze, i tam w czas jakiś z głodu zdechły. A jak oni tam szczury sądzili, to myśmy się ze Śmierdziuchem ukradkiem z komórki wymknęli. Ot, cała historia. No, jasna rzecz, że Śmierdziucha napomniałam, aby się więcej na podobne wybryki nie ważył. Najpierw psy, potem owce, dalej krowy, a na samym ostatku ludzie, tak mu przykazałam.
Zarzyczka z niedowierzaniem pokręciła głową: ogolona niewiastka zdawała się nie żartować.
– Dobrze – Szarka wygładziła suknię. – Pogwarzyłyśmy sobie o przepowiedniach, powspominałyśmy dawne czasy i starczy. Teraz zda się przypatrzeć książęcej maskaradzie.
– Żartujecie? – zlękła się księżniczka. – Jeśli rozniesie się wieść, cośmy w świątyni dokazały, tłuszcza przed świtem rozerwie nas gołymi rękami.
– Więc lepiej, żeby się nie rozniosła. A świtem… – Szarka wychyliła resztę krwawiennika. – Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, świtem będziemy w drodze.
– Jeśli rozmówicie się z moim bratem?
– Skąd podobny pomysł, księżniczko? – Zwajka uniosła brwi.
– Stąd mianowicie – wyjaśniła oschle Zarzyczka – że widziałam, co na szyi nosisz.
– Księżycowy sierp? – Szarka spochmurniała.
Z początku Zarzyczka nie rozumiała: wydawało się, że lata całe minęły, odkąd wiedźma z Szarka odebrały dziecko umierającej Servenedyjki i dopiero po chwili przypomniał się jej wisiorek, który rudowłosa zawiesiła na szyi noworodka.
– Nie – potrząsnęła głową. – Zielony kamień. Na obejmie jest znak uścieskich alchemików. Znak mojej matki, Irgi. Podarowała go pasierbowi. Dawno temu, przed najazdem. Musiał – zawahała się – musiał cię nim nie bez powodu obdarzyć.
– Nie mylisz się, księżniczko! – prychnęła rudowłosa. – Był powód, a jakże. Taki mianowicie, że kiedy spotkaliśmy się na Tragance w ogrodach Fei Flisyon, twój brat nie miał dość srebra. Więc zapłacił tym, co miał. Wziął mnie za dziwkę – dokończyła twardo. – Oto powód podarunku i historia cała. Możesz to zatrzymać. – Przystanęła w drzwiach i rzuciła jej łańcuszek na kolana. – Dla mnie on nic niewart.
Zarzyczka podniosła wisiorek, pogładziła palcem delikatny wzór na okuciu.
– Naprawdę tam poszła? – spytała z niedowierzaniem, kiedy echo szybkich kroków Szarki przycichło w korytarzu. – Poszła tańczyć z księciem w świątecznym korowodzie?
– Księcia nie ma w ogrodach, tak gadał ten siwy Zwajca, co cię niósł – wyjaśniła wiedźma. – Został w barbakanie i pożarowi się przygląda.
– Przygląda się… – powtórzyła Zarzyczka. – Bogowie, Spichrza płonie i nie potrafię uwierzyć, żeśmy stamtąd głowy uniosły. Spadaliśmy, prawda? Jak to możliwe, że zdołaliśmy przeżyć podobny upadek? Patrzyłaś po dziedzińcu? Cegły, kamienie, odłamki szkła spadały z wieży jak grad. Każde większe od mojej głowy. I nic, ani jedna dachówka nie upadła obok, jakby chronił nas niewidzialny krąg. Jakby jakaś siła odrzucała je od nas na wyciągnięcie ręki. Bo my – spojrzała na wiedźmę rozszerzonymi ze strachu oczyma – my nie miałyśmy prawa wyjść stamtąd żywe, prawda? Szalona Ptaszniczka obiecała mnie uwolnić, jeśli Szarka zniszczy zwierciadła. Pamiętam, że rozcinała mieczem tafle, jakby krajała płótno. Jakim sposobem człowiek może mieć podobną moc? Przecież nie za przyczyną obręczy dri deonema. Przecież bogowie nie dopuściliby, aby dar jednego z nich obrócił się na zgubę innego, prawda?
– Nie wiem – zakłopotana wiedźma podrapała się po łysym karku. – Ale zdaje mi się, że nawet bogowie nie potrafią do końca rozeznać, na co się ich moc obróci. W szczególności teraz.
– Więc obręcz Zaraźnicy miałaby nas obronić przed gniewem Śniącego – księżniczka roześmiała się gorzko. – Przedziwne. Bo mnie od dziecka straszyli Feą Flisyon. Że zła, przewrotna, że dla zemsty nad Thornveiin zesłała wojnę, co obróciła w perzynę połowę Krain Wewnętrznego Morza. Tymczasem…
– To nie ona – wtrąciła wiedźma. – Nawet z pomocą obręczy dri deonema nie zdołałaby nas wyprowadzić.
– Doprawdy?! – Zarzyczka usłyszała czyjś piskliwy śmiech. Własny śmiech.
Teraz, kiedy córka Suchywilka nie wwiercała się w nią zielonymi oczyma, nie potrafiła dłużej panować nad przerażeniem. Nigdy nie powinnam odjeżdżać z Uścieży, pomyślała z żalem. Nie chciałam tego. Nie chciałam patrzeć, jak upada wieża Nur Nemruta. Nie chciałam słuchać herezji – o bogach, proroctwach i przeznaczeniu. Wszystko miało potoczyć się inaczej. Zwyczajnie. Miałam wyjść w wigilię Żarów z cytadeli i przy najwyższej ze świątynnych bram spotkać brata. A później wrócić do domu. Do wieży alchemiczek. Retort, kociołków i butli. Pergaminów pokrytych na wpół zatartymi liniami.
Albo powędrować za nim, dokądkolwiek. Jeśli tylko zechce.
Rozpłakała się, patrząc na zaciśnięte na podołku ręce, na których nie potrafiła już dostrzec plam po alchemicznych ingrediencjach.