Литмир - Электронная Библиотека

– Był wtedy w przybytku – odezwała się księżniczka.

– Bad Bidmone często przywoływała go do siebie. Miał być kniaziem, dotykał Sorgo i rozmawiał z boginią. Zazdrościłam mu z całego serca.

– Nie było czego – brwi mateczki zbiegły się w grubą kreskę. – Bo na koniec właśnie tych dwoje stanęło wówczas na drodze Zird Zekruna. Dziecko i miecz.

– Gdyby zdołał go powstrzymać, Wężymord nie nosiłby żelaznej korony.

– Myśl, dziewczyno! – syknęła przez zaciśnięte zęby przeorysza. – Twój brat wyszedł żywy z kąciny Bad Bidmone z mieczem kniaziów na plecach. I cokolwiek zobaczyłaś w wieży Nur Nemruta, dziecko – dodała łagodniej – widok umierającej bogini napiętnował twojego brata znacznie dotkliwiej. Myślę, że właśnie dlatego Zird Zekrun nie przestał go tropić przez te wszystkie lata. Nie z powodu tronu Żalników, ale dlatego, że oglądał śmierć bogini.

Księżniczka ze świstem wciągnęła powietrze.

– Czy Koźlarz? – przemówiła z trudem. – Czy on… się zmienił?

– Nie wiem – mateczka potrząsnęła głową. – Nie wiem, czy rozumiesz, księżniczko: podobna rzecz nigdy wcześniej nie zdarzyła się w Krainach Wewnętrznego Morza.

Nie powiedział mi, pomyślała, czując, jak ogarnia ją dziwne odrętwienie. Nawet nie zająknął się, co naprawdę zdarzyło się w rdestnickim przybytku. Wiedział, jak bardzo okaleczył mnie pan Pomortu i bez słowa odesłał mnie z powrotem na dwór Wężymorda. Bez słowa…

– Dlaczego mi to wszystko mówisz, matko? Opatka zawahała się nieznacznie.

– Ponieważ przed świtem do opactwa przybędzie Wężymord – wyjaśniła wreszcie.

Ręce Zarzyczki drgnęły jak dwoje obcych, spłoszonych zwierząt. Więc to już, pomyślała ze strachem, już teraz. W samo Święto Kwiatów, nim przebrzmią do końca pieśni. Tak, Wężymord mógł wiedzieć o ceremonii ku czci bogini i z rozmysłem przybyć dzisiejszej nocy, abym dokładnie poznała różnicę pomiędzy marzeniem i światem, w którym włada Zird Zekrun.

Powoli podniosła się, machinalnie wygładziła suknię.

– Księżniczko… – zaczęła opatka.

– Chcę zostać sama, matko – odezwała się schrypniętym, martwym głosem. – Jutro wyjadę do Uścieży, ale teraz zostawcie mnie, proszę, samą.

– Przestań! – rzuciła ostro przeorysza. – Czy nie pojmujesz, że to, co ci uczyniono, jest w równym stopniu pułapką zastawianą na Wężymorda? Czy naprawdę nie pojmujesz, że żadne z nas nie może sobie pozwolić na litość…? – uczyniła urwany gest, jakby chciała ją zatrzymać w komnacie, która kiedyś, bardzo krótko, była celą Thornveiin, lecz zaraz przycisnęła ramiona do wyschniętej piersi.

Było prawie ciemno i raz po raz potykała się na schodach wiodących do różanego ogrodu, lecz drogę znała na pamięć i bez trudu odnalazła ławeczkę z białego kamienia. Nie potrafiła powiedzieć, jak długo siedziała z rękoma grzecznie złożonymi na podołku i ściągniętymi łopatkami, jakby przypatrywało się jej całe uścieskie kolegium Zird Zekruna. Z dołu wciąż dobiegały pieśni dziękczynne, w oknach opactwa migotało światło i chyba nikt nie kładł się tamtej nocy. A wysoko, w różanym ogrodzie, grały świerszcze, a niebo było pełne gwiazd. Nie spostrzegła, jak zaczęła układać z nich kształt Annyonne, nakreślony srebrną farbką w księdze szalonej Thornveiin.

Kiedy mury opactwa zaczęły na nowo majaczyć w porannej szarości, usłyszała na schodach czyjeś kroki. Dopiero wtedy rozpłakała się – bezdźwięcznie, nie poruszywszy się ni odrobinę, choć jej mięśnie zesztywniały od porannego chłodu. Nie musiała się oglądać. To była ta sama ławka, na której Thornveiin siadywała w oczekiwaniu, aż wypełnią się boskie wyroki, a klątwa Fei Flisyon przybierze obiecany kształt. Miała wrażenie, jakby cień tamtej dawno pogrzebanej żalnickiej księżniczki przytaił się na krawędzi ławki, tuż za granicą jej wzroku, daremnie usiłując coś powiedzieć.

Ptaki zaczynały już śpiewać.

Wężymord przystanął o krok za nią i nie zapytał o nic. Ostatecznie, znali się bardzo dobrze, lepiej niż ktokolwiek inny w Krainach Wewnętrznego Morza, więc długo pozwalał jej płakać.

– Zarzyczko? – powiedział wreszcie bardzo cicho.

– Zraniłam się – odparła niemal niesłyszalnie. – Cierniem róży.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Popasali pod gołym niebem. W każdej gospodzie kupa waszmościów próżniaczy, piwo żłopie, dziewki maca, tłumaczył podstarości, i wygląda burdy. Zobaczą, że więźnia wiozę, wnet się krew poleje, a nie wiedzieć czyja. Nadto karczmy tutaj liche, piwsko podłe, a na posłaniu więcej robactwa niźli u was włosów w brodzie.

Twardokęsek w duchu przytaknął mu skwapliwie. Niech się trafi człek bystrzejszy niźli nasz podstarości, a w try miga rozpozna Zwajców i to wielkie Koźlarzowe mieczysko. Dziw nieopisany, że nas władyka nie wybadał. Nie wybadał albo rzecz z umysłu tai, poprawił się w myślach. Bo niepodobna, aby gęby Koźlarza nie widział, skoro nawet w Górach Żmijowych jego wizerunki po gospodach hojnie porozwieszane.

Na koniec rozsiedli się na dnie porośniętego rzadką trawą jaru. Z kompanii nie wyłączono nawet Bogorii, któremu władyka rozwiązał więzy pod szlacheckim słowem honoru, że nie popróbuje ucieczki. Pachołkowie trzymali straż wokół obozowiska – i stosowny dystans, toteż gwarzono swobodnie, bez strachu.

– Wiecie, że ledwo co orszak żalnickiej księżniczki tędy przeciągnął? – zagadnął podstarości. – Raźno konie popędzali, jakby ich co goniło.

– Widzieliście księżniczkę? – Wiedźma poruszyła się niespokojnie na pieńku zaścielonym kraciastym kocem. – W jakim zdrowiu?

– Nie widziałem – władyka nabrał z kociołka kolejną łyżkę gulaszu – bo przylgnęła w klasztorze naszej świątobliwej mateczki. Cud prawdziwy, że ją pomorckie kapłaństwo ostawiło w pokoju.

– Oj, nie uraduje podobna samowola Wężymorda! – zaśmiał się Bogoria. – Nie darmo tyle lat trzymał ją przy sobie. A tu, patrzajcie, wyfrunęła ptaszka przy pierwszej sposobności!

– Będzie zamieszanie – podstarości z lubością wciągnął w nozdrza zapach potrawy. – Na nas się pewnie skrupi, na pospolitakach. Jeszcze my przez ciebie, Bogoria, wszyscy damy gardło. Bo żeś nie miał kiedy, durny, żmijowej harfy kraść, jeno właśnie wtedy, jak księżniczka w opactwie siedzi.

– Czego się lękacie? – Karzeł dłubał paznokciem w zębach. – Dacie harfę staroście, niech się sam kłopocze.

– Starosta odeśle ją do Uścieży, co jest rzecz niegodziwa i być nie może – oznajmił z mocą podstarości. – Toć to nie kawał martwego drewna baranimi kiszkami przewleczonego, jeno znacznie więcej.

– Od razum wam, szwagrze, mówił! – ryknął Bogoria. – Aleście tylko o staroście gadali. O musie, rozkazach i inszych durnotach. Własną matkę byście sprzedali Pomorcom za tuzin groszaków, ścierwojedzie!

– Milczcie, Bogoria – ofuknął go podstarości. – Widzicie, panienko – odwrócił się ku Szarce – jakeście w karczmie zagrali na żmijowej harfie, to mnie tak we wątpiach targnęło, całą garścią. Powiedzcie, panienko, jakim sposobem grać na niej potraficie?

– Nie wiem – Szarka odwróciła wzrok.

Siedziała obok władyki, który bardzo szczodrobliwie polewał jej do kubka skalmierskie wino. Pomiędzy nimi, na skórzanej derce, leżał kufer ze żmijową harfą. Z rzadka, kiedy płomienie strzeliły wyżej, zbójca widział, jak palce Szarki mimowolnie gładzą skrzynię. Nie sądził, by o tym wiedziała, lecz podstarości z pewnością spostrzegł, że żmijowa harfa przyciąga rudowłosą, niczym ogień ćmy.

– Bo, widzicie, panienko – Bogoria podrapał się po głowie – ja żem próbował grać i mnisi próbowali, jakem leżał w chlewiku. Nikt nie wydolił wydobyć ni jednego dźwięku.

– Co nie jest żadna nowina – wtrącił cierpko karzeł, który nie został dopuszczony do skalmierskiego trunku, toteż popadł we wredny nastrój – bo na niej tylko żmijo – wie grali. A kiedy żmijów nie stało, oniemiała harfa do cna.

– Słyszeliśmy bywszego wieczoru, jak oniemiała! – prychnął Bogoria. – Starczyło, żeście, panienko, palcami po strunach przesunęli. Tedy pytamy grzecznie, dlaczego. Bo może wyście, panienko, nie zwyczajna śmiertelniczka, co z chorą krewniaczką pielgrzymowała do klasztoru o uzdrowienie prosić, ale zgoła inne dziwo utajone pod postacią nadobnej panny?

97
{"b":"100641","o":1}