Przerażony krogulec mknął, ile sił w nogach.
Takoż i tego roku wszystko odbyło się zgodnie z tradycją. Niby miasto było w żałobie, ale nikt nie zamyślał odwoływać pościgu za Krogulcem. Kapłani słyszeli już to i owo o tumulcie na Rynku Solnym, ale nie chcieli jeszcze bardziej pospólstwa rozjuszać opieszałością czy, tym bardziej, jakimi przeszkodami. Przy tym nie obawiali się zanadto o własne bezpieczeństwo, bo we wszelkich terminach spichrzański ludek miał godziwe poszanowanie dla sukni duchownej i świątynnych zostawiał w spokoju.
Jakkolwiek więc kapłani spostrzegli, że wśród zawodników aż roi się od przebierańców, skrywających twarze pod maskami rozmaitego plugastwa, nie przejęli się tym nadmiernie. Nie strwożyły ich też pogłoski o dziwnym żebraku, który jakoby prowadził świąteczny korowód i nader dziwaczne herezje wygadywał. Byli prostymi świątynnymi mnichami, mieli swoją robotę i czynili jej zadość. Rozumieli, że prędzej czy później świątobliwy Krawęsek dopadnie bezbożnego żebraka, zaś książę Evorinth rozprawi się z przywódcami tumultu. Ostatecznie, podczas spichrzańskich karnawałów zawdy się nieco ludziska kotłowali.
Przed bramą, na przystrojonym żółtym suknem i suto przybranym kwieciem podeście szlachetna Nawojka, burmistrzowa córka, niecierpliwie czekała chwili, kiedy będzie mogła dać znak rozpoczęcia wyścigu. Zaszczyt ów spotkał Nawojkę pierwszy raz w życiu, dlatego bez sprzeciwu znosiła ścisk, gwar i nieznośny zaduch pachnideł. Na dodatek lampiony, którymi suto obwieszono podium, kopciły niemiłosiernie. Była to ozdoba nader niebezpieczna. Z tuzin lat wcześniej zdarzyło się bowiem, że całe podium stanęło w płomieniach, kiedy mocniejszy podmuch wichru przewrócił jedną z oliwnych lampek. Chorągwie z wizerunkami żmij ów i żółte płótno, którym przykryto drewnianą konstrukcję, zajęły się bez zwłoki i jedynie dzięki przytomności Servenedyjek udało się uratować większość przerażonych patrycjuszek.
Jednakże dzisiejszego dnia pogoda była bezwietrzna, co bynajmniej nie sprzyjało stłoczonym na podium niewiastom. Matka Nawojki, gruba i przedwcześnie postarzała niewiasta, dyszała ciężko, z całego serca przeklinając męża, który zmusił ją, żeby dla uczczenia święta włożyła ciężki płaszcz ze złotogłowiu. Była spokojną, zgodliwą kobietą. Urodziła małżonkowi jedenaścioro dzieci, z których piątka szczęśliwie dożyła dojrzałego wieku, i nigdy nie narzekała na jego skąpstwo czy kłótliwość. Jednakowoż w poranek Żarów nieodmiennie budziła się w swarliwym, posępnym nastroju. Nienawidziła świąt.
Wreszcie szlachetna Nawojka upuściła chusteczkę. Był to gest o tyle bzdurny, że pościg i tak rozpoczął się wtedy, kiedy kapłani zdołali przekonać opornego Krogulca, aby przyłączył się do ceremonii. Wylękłe ptaszysko zaszyło się bowiem w najdalszym krańcu klatki i za nic nie chciało wyjść, trzepocząc świeżo podciętymi skrzydłami i zajadle broniąc kryjówki. Na koniec podziobani do krwi słudzy Nur Nemruta wezwali na odsiecz Servenedyjkę, która, nie żywiąc większej nabożności wobec spichrzańskich obyczajów, podniosła kojec do góry i zwyczajnie wytrząsnęła Krogulca.
Zawodnicy rzucili się za nim rycząc i pohukując. Kiedy tuman kurzu opadł nieco, pokazało się, że przed bramą leży trzech poturbowanych pątników. Jeden ściskał złamaną nogę i donośnie przeklinał Spichrze, Żary, Krogulca i Nur Nemruta pospołu, za co go zaraz kapłani kazali wrzucić do świątynnego loszku, bo nieszczęście nieszczęściem, ale bluźnić nie Iza. Drugi nie ruszał się za bardzo, widać dokładniej stratowany, ale dychał jeszcze, więc go poniesiono do szpitala. Trzeciemu spomiędzy łopatek wystawała drewniana rękojeść, więc przewodzący kapłanom tylko obojętnie wzruszył ramionami.
Nawojka przyłożyła do nosa chusteczkę. Oczy jej łzawiły od kurzu, stan sukni z żółtej kitajki uwierał nieznośnie i wszystko było nie tak, jak należy. Pościg gnał gdzieś daleko w dole gościńca i rozżalona dziewczyna pojęła, iż miejsce na podium, aczkolwiek wielce zaszczytne, bynajmniej nie oznacza, że zobaczy coś ciekawego.
– Co teraz? – spytała matkę. – Długo będziemy sterczeć na słonku?
– Jak się trafi bardziej chyży Krogulec – odparła zrezygnowana – to i do zmierzchu.
– Pić mi się chce – poskarżyła się dziewczyna. – Gorąco straszne. I ścisk.
– Masz. – Burmistrzowa, która zawczasu naszykowate pokrzepienie, ukradkiem wyjęła zza pazuchy manierkę. – Tylko ostrożnie i powoluśku, bo to jest mocny napitek. I ojcu nie gadaj, boby mnie ze skóry obdarł.
Tymże sposobem Nawojka pokosztowała słynnej sinoborskiej gorzałki, którą pono pędzono na żmijowym zielu. Zrazu zrobiło się jej ciemno przed oczami i tchu nie mogła pochwycić, ale potem wszystko, i zgraja niewiast wokoło, i zapylony gościniec rozmazały się z lekka i zatarły. Z nagła zrobiło się jej jakoś tak… dobrze. Ot, jaka matka mądra, pomyślała ciepło, jaka zapobiegliwa. Nie mogła się doczekać, kiedy opowie sąsiadkom, jak to siedziała na wysokim podium u świątynnej bramy, pierwszy raz w życiu racząc się prawdziwą gorzałką.
Jednakowoż nie był to wcale koniec sensacji, które czekały Nawojkę podczas spichrzańskich Żarów.
Obeznane ze świątecznymi zwyczajami niewiasty spokojnie zagłębiły się w babskich pogwarkach. Wiadomo było, że ptaszysko nie ucieknie, a w międzyczasie nadarzała się wyśmienita sposobność, by wymienić najświeższe plotki, pogawędzić o zadziwiającej śmierci książęcej faworyty i pobiadać nad napadem szczuraków. Co bardziej zaradne mieszczki wyciągnęły koszyki z jadłem. Nawojka z wdzięcznością przyjęła kurze udko i poczęła je ogryzać, starając się bacznie łowić plotki. Zazwyczaj matka nie pozwalała jej przysłuchiwać się podobnym sprośnościom, a już na pewno nie opowieściom o książęcej rozpuście. Teraz jednak burmistrzowa, otumaniona nieco sinoborską gorzałką, zdawała się nie dbać o morale córki i, mimo ciasnoty i gorąca, Nawojka znów poczynała myśleć, że Żary nie są jednak najgorsze.
Z poczerwieniałymi z przejęcia uszami przysłuchiwała się właśnie, co też książę pan czynił podczas sławetnych biesiad, na które zapraszano mieszczki bez panów małżonków, kiedy w dole gościńca dały się słyszeć donośne wrzaski. Wcale im tak długo nie zeszło, pomyślała z pewnym rozżaleniem, bo rozumiała wybornie, że nie usłyszy nic więcej o dworskiej wszeteczności, a w każdym razie nie przed następnymi Żarami. Zaraz jednak ciekawie wychyliła się ku nadchodzącym. W ręku wciąż ściskała koronę Króla Żarów. Ciekawe, jakiż on będzie, pomyślała.
Tamci zaś podchodzili coraz bliżej i rychło Nawojka dostrzegła, że wielu przywdziało ciemne opończe. Nie było to właściwie zakazane prawem, bo tylko podczas pościgu zawodnicy winni rozdziać się do koszul i nogawic, ale zdumiało dziewczynę, bo doprawdy gorąc był należyty. Zobaczyła także, że nie przystroili kapeluszy żółtymi wstęgami, kolorem Żarów, tylko długimi, sinymi szarfami. Nawojka nie śmiała spytać o nie matki, aby się przypadkiem z nieobyciem nie wydać. Na szczęście nadchodzący nieśli na ramionach człeka, który dzierżył w ręku ptaszysko. Przynajmniej to było, jak trzeba.
A potem znów stało się coś strasznie dziwnego. Ledwo ustawiona wedle podium orkiestra zagrała paradną melodię, zaś Nawojka stanęła u szczytu schodów, po których miała powoli zejść ku zwycięzcy i włożyć mu na głowę koronę, gromada w ciemnych płaszczach rzuciła się ku świątynnym drabantom. Kilka Servenedyjek w błękitnych opończach zastąpiło im drogę, tnąc i siekąc bez żadnego zmiłowania, ale było ich zbyt mało. Samym rozpędem tłuszcza pchnęła je, przyparła do bramy i żywcem rozdarła. Paru kapłanów zwyczajnie zadeptano, a tych, co usiłowali przez furtkę umknąć ku świątynnym dziedzińcom, szparko wyłapano i związanych ciśnięto wedle bramy.
Wszystko działo się bardzo prędko. Nawojka stała na szczycie schodów i z na wpół otwartymi ustami gapiła się bezmyślnie, jak wyżynano służbę jej ojca. Pachołkowie bronili się nieco dłużej, ale nożowniccy czeladnicy nie ustępowali im w obracaniu żelazem.
Podczas całego zamieszania zwycięzca pościgu spokojnie stał pośrodku placyku. W ręku wciąż trzymał Krogulca: głowa ptaszyska żałośnie kołysała się na złamanym karku. Nawojka przypatrywała mu się z mieszaniną strachu i ciekawości. Patrzyła na krzywe, patyczkowate nogi w ciemnych pończochach, na zapadłą pierś i wychudzone oblicze, i nie potrafiła uwierzyć, że ten mizerny człeczyna istotnie doścignął Krogulca. Słyszała, jak za jej plecami niewiasty wrzeszczą ze strachu. Jak Radlina, małżonka jednego z najznamienitszych mistrzów rzeźnickiego cechu, ze zdławionym okrzykiem chwyta się za wydęty ciążą brzuch i powoli osuwa w ramiona mieszczek. Jak inna niewiasta, rozpaczliwie zawodząc litanię do Nur Nemruta, próbuje uklęknąć w ciżbie.