Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Grasz czarnymi?

Zapaliłem. Wyjąłem z barku śliwowicę i nalałem sobie kieliszek, na wszelki wypadek postawiłem też drugi dla niej. Jestem dobrze wychowany i staroświecki. Na stoliku przed kominkiem stała moja szachownica z rozstawioną partią. Tą samą, którą przerwaliśmy i już nie i; dogramy. Obok na komodzie leżała skrzynka tryk traka oraz druga, z drzewa gumowego, zawierająca komplet do go, kolejna szkatuła mahjonga. Wyglądały na osierocone.

– Już nie.

– Dlaczego?

– Grałem z przyjacielem. Umarł w zeszłym miesiącu. Nie mogę się zdobyć, żeby zdjąć tę partię i schować szachy.

– Przepraszam – powiedziała cicho i zupełnie szczerze. Dawno nie słyszałem, żeby kobieta użyła tego słowa. Ostatnimi laty było przeznaczone wyłącznie dla mężczyzn.

– I tak będę to musiał zrobić. Koniec z graniem.

– Jak to? Nie będziesz już grał?

– Nie ma już z kim. Nie znam nikogo, kto chciałby spędzać czas, gawędząc nad planszą staroświeckiej gry i popijając. Teraz gra się w to, co jest w telefonie.

– Kto to wie – powiedziała pod nosem. Zapadła chwila ciszy.

– Czyj był ruch? – Jego.

– Brakuje ci go?

– nazwałem go przyjacielem. U mnie to dużo znaczy, znam wielu ludzi, ale przyjaciół mam zaledwie kilku. Z kobietami bywa różnie, przychodzą i odchodzą, jednego dnia są najdroższymi kochankami, a drugiego zaraz wrogami. A przyjaciel jest na stałe. Coś jak brat. Stać go na lojalność, a zwłaszcza na brak fochów, bo nic was nie łączy. Może być i życzliwy, i obiektywny. Twoje sprawy go obchodzą, ale nie dotyczą. Wpadnie, pogada i pójdzie, jednak zawsze gdzieś tam jest.

Zaraz zapyta, czy jestem homo, pomyślałem.

– Rozumiem – powiedziała tylko. Wstała i przeszła się po pokoju. Boso nadal wydawała się wysoka i długonoga, co rzadko się zdarza. Wypiłem śliwowicę i popatrzyłem na jej stopy. Smukłe, o idealnym kształcie.

Nie lubię tego etapu znajomości. Nie wiem, czy coś iskrzy, czy to tylko takie gierki. Jeden fałszywy krok i koniec. Jak na polu minowym. „Ach, muszę już iść”. I gdzie się wtedy podzieje?

– To śliwowica?

– Tak. Lubisz? Jest mocna.

– Uwielbiam. I nie przeszkadza mi, że mocna. W domu mam „Paschalną”, siedemdziesiąt pięć woltów. Ale poproszę też herbaty.

I śliwowicę lubi…

Poczułem to, stojąc w kuchni nad kubkami i słuchając bulgotu elektrycznego czajnika. Coś niedobrego. Nagły chłód w powietrzu, marsz lodowatych mrówek po plecach. Za kuchennym oknem rozklekotał się wiatrowy dzwonek, mimo że powietrze było spokojne.

Jakby coś przeszło przez dom.

Kiedy wróciłem do salonu, stała nad stolikiem z szachownicą, patrząc na figury, i zastanawiała się ze zmarszczonymi śmiesznie brwiami, a potem wyciągnęła rękę w kierunku białego konia.

Kieliszek wydał wysoki, śpiewny trzask i rozleciał się w jej dłoni lśniącymi odłamkami. Resztka wina chlusnęła na dywan. Patrycja krzyknęła cicho i odskoczyła do tyłu. Spojrzała na trzymaną w dłoni szklaną nóżkę, possała palec.

Odstawiłem kubki na stolik, dopadłem do niej.

– Skaleczyłaś się?!

– Nie wiem, co się stało… Oblałam ci dywan.

– Do diabła z nim. Wylałem na niego cały alkohol świata. Można by z niego wydestylować koniak. Już nie pamiętam, jakiego był koloru. Pokaż, zaraz przyniosę plastry. Nie ruszaj się, bo się pokaleczysz. Pozbieram szkło.

Zbierałem odłamki wokół jej stóp, drobne i ostre jak igły. Nie widziałem nigdy, żeby szklany kieliszek tak się zachował.

– To tylko zadrapanie, na mnie goi się jak na psie – powiedziała. – Nie trzeba zaklejać.

Zeszła z dywanu wielkim krokiem i otworzyła swoją torebkę, znalazła mały flakonik i kapnęła na dłoń kroplą purpurowego płynu. Zapachniało ostro ziołami i jakby miedzią.

– Przyniosę wodę utlenioną – zaoferowałem się.

– To jest lepsze. Zobacz, skaleczenie znikło.

Rzeczywiście, przecięcie w skórze zamknęło się

i przestało krwawić. Została tylko ledwo widoczna, cieniutka kreska.

– Co to jest?

– Wiedźmi eliksir. – Uśmiechnęła się. – Ten twój kumpel… Chyba mnie nie lubi. Co robił? Był jakimś księdzem?

Spojrzałem na nią.

– Michał? Był zakonnikiem.

– Mnichem? Jeszcze lepiej. Wiedziałam.

– Skąd?

– Wiedźmy nie lubią mnichów, mnisi nie lubią wiedźm. To instynkt.

– On umarł – powiedziałem. – Odszedł. Nie ma go tutaj. Wiedziałbym, gdyby było inaczej.

– Aż tak ci go brakuje?

– Nie o to chodzi. Wiedziałbym, gdyby tu był jakikolwiek zmarły. Czuję takie rzeczy.

Zapadła chwila ciszy.

– Od dziecka widuję zmarłych. Śnię o duchach, odkąd pamiętam. Odbieram różne wydarzenia związane z czyjąś śmiercią jak cholerna antena. Ostatnio nawiedzał mnie jakiś izraelski żołnierz, który zakochał się w palestyńskiej dziewczynie. Brat tej dziewczyny był, jak to się elegancko mówi, „bojownikiem”, terrorystą. Marzył o zabijaniu Żydów, dosłownie dyszał nienawiścią. Jednak głównie kończyło się na rzucaniu kamieniami i koktajlami Mołotowa w czołgi. Żołnierz dowiedział się, że namierzyli tego brata, kiedy spotykał się z kumplami, jeszcze bardziej niebezpiecznymi od niego. Rzeczywistymi terrorystami. Przeprowadzili jakiś krwawy zamach w Strefie Gazy i kombinowali nad następnym. Wiedział, że ich dopadną, ale bał się o swoją dziewczynę, więc ją ostrzegł. Ona poleciała do braciszka, a tamci zastawili na żołnierzy pułapkę i kupa ludzi zginęła. Wykryli przeciek, osądzili go i rozstrzelali. Szybko i bez rozgłosu na drzwiach od garażu na dziedzińcu koszar w Hajfie. Przez zeszły miesiąc przeżywałem to co noc. Byłem nim. Prowadzili mnie, stawiali przed drzwiami, a potem spadała na mnie salwa, jakby tygrys rozrywał moje ciało na strzępy. Budziłem się, kiedy konał. Było wiele takich historii.

Nalałem sobie śliwowicy.

– Próbowałeś kiedyś je sprawdzić?

– Te, które rozgrywały się blisko, próbowałem.

– Któraś okazała się prawdziwa?

– Każda. Jestem jak odbiornik i umarli to czują. Usiłują mi przekazać różne rzeczy. Czasami, jak w wypadku tego Żyda, to jest tylko krzyk rozpaczy. Czasami jakieś ważne dla nich rzeczy. Rozgrzebane, porzucone sprawy. Widuję też inne rzeczy. Pierwszego demona widziałem, gdy miałem trzy lata.

Wypiłem i opowiedziałem jej o świecie Pomiędzy. Być może byłem zbyt samotny. Może się starzeję. Możliwe też, że sprawił to alkohol. A możliwe, że chodziło o jej zapach. O spojrzenie fiołkowych oczu. O jasną skórę na splecionych, wyciągniętych w moją stronę nogach. O wargi barwy cynamonu.

Przez całe życie nie mówiłem nikomu. A w ciągu miesiąca opowiedziałem o tym dwa razy. Mojemu przyjacielowi i obcej, dziwnej dziewczynie, która uważała, że jest wiedźmą. Jedno z nich już nie żyło.

– I jak to jest wylądować sam na sam z wariatem, pani czarownico?

– Kiedy miałam trzy lata, zaczęłam kwitować. Nad łóżeczkiem. Doskonale to pamiętam. Pamiętam też jakiś obrzęd w piwnicy u ciotki Pelagii. Zioła, tańczące nagie kobiety, jakieś świetliste postaci, które podnosiły mnie i podawały sobie z rąk do rąk. Darłam się i umierałam ze strachu, a moje ciotki, moja matka i babki tańczyły dookoła nagie, wymalowane w dzikie wzory i śpiewały jakąś monotonną przyśpiewkę. Kiedy chodziłam do przedszkola, omal nie zabiłam urokiem wychowawczyni. Wytarmosiła mnie za ucho, trzepnęła w tyłek, a ja potem siedziałam cały dzień, patrząc w nią, kiwając się i mamrocząc, z lalką na kolanach. Bawiłam się kawałkiem sznurka. Wiązałam go i splatałam w coraz dziwniejsze węzły, cały czas mamrocząc, kiwając się tam i z powrotem, świetnie to pamiętam. A kiedy ta kobieta wyszła, nagle skręciłam tej lalce kark. Pamiętam krzyk przedszkolanki i odgłos spadającego po schodach ciała. Przeżyła, ale jest częściowo sparaliżowana. Gdy przyjechało pogotowie, zauważyli, że sznurówki jej tenisówek są związane ze sobą. Splecione w jakiś niemożliwy węzeł. A przecież wszyscy widzieli, jak wychodzi z sali i idzie normalnie po korytarzu.

Wychyliła śliwowicę, ale właściwie się nie wzdrygnęła.

28
{"b":"100629","o":1}