Литмир - Электронная Библиотека
A
A

W powietrzu zawisły kryształowe dźwięki pozytywki. Kołysanka z „Rosemary’s Baby”. Patrycja sięgnęła do torebki przypominającej dziewiętnastowieczny lekarski kuferek i grzebała przez chwilę, aż znalazła telefon, przeprosiła i odeszła od stolika.

Podobało mi się to. Myślałem, że jestem ostatnim człowiekiem na Ziemi, któremu rozmowy przez telefon w trakcie siedzenia z kimś innym przy stole wydają się jakieś niekulturalne. Paplesz coś do plastikowego pudełeczka, a twój zignorowany nagle towarzysz nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić. Kiedy zostaje na moment sam, przynajmniej nie ma głupiego wrażenia, że stał się niewidzialny, i nie musi bawić się kostkami cukru.

Poruszyłem palcami zdrętwiałej ręki i stwierdziłem, że chyba jest lepiej. Odpiąłem pasek temblaka i zwiesiłem rękę swobodnie, a potem spróbowałem zacisnąć kilka razy pięść. Poprawiało się, ale nie tak szybko, jakbym sobie życzył. I ciągle bolało.

Patrycja nerwowo przechadzała się przed drzwiami do toalety jak żołnierz na warcie, trzymając telefon przy uchu i gestykulując drugą ręką. Stwierdziłem, że ma ładny, okrągły, a jednocześnie nieduży tyłek. Szkoda, że była stuknięta. Z drugiej strony, ja to niby byłem ten normalny? Korciło mnie, żeby coś jej powiedzieć, jednak przywykłem do trzymania języka za zębami.

Patrycja zatupała w miejscu, zrobiła piruet i znienacka kopnęła w drewnianą kolumnę. Barman uniósł na nią zdumiony wzrok, jakby dopiero się obudził. Obdzieliła go ciężkim spojrzeniem, zatrzasnęła energicznie telefon i wróciła do stolika.

– Co za durna picza! – warknęła. – Załatwiła mnie na perłowo, kretyńska krowa. Róża jerychońska!

– Co się stało?

– Nocowałam przyjaciółkę, taka jej mać. Od paru dni. A dzisiaj okazało się, że musi koniecznie odwiedzić siostrę, jej zidiociałego męża i zasmarkanego bachora. Znienacka. Natchnienie ją dopadło. Pilna sprawa rodzinna. No, to wsiadła w pekaes i pojechała. A teraz właśnie stwierdziła, że ma w swojej paskudnej torebce moje jedyne klucze od domu, które jej dałam, jak głupia jakaś. Miała je w takich razach powiesić na schodach w skrzynce z wężem przeciwpożarowym, ale zapomniała, głupia pinda! A wróci, cholera ją wie kiedy, bo to jest w Kropierzu, na końcu cholernego świata. Jak się załapie na autobus, to może będzie o dwunastej, a jak nie, to rano, a tymczasem jestem bezdomna! – Sapnęła ze złością i uspokoiła się nagle. – Nic, poradzę sobie.

– Poczekaj u mnie – powiedziałem niemal automatycznie.

– Słucham?

– Przecież nie będziesz siedzieć na schodach. Daj się zaprosić na kolację i poczekaj u mnie w domu. Jak twoja kumpela wróci, to cię odwiozę. Zrobię ci herbaty i dam jeść. To nic zobowiązującego.

Spojrzała na mnie w zadumie i zabębniła palcami po stole, jakby ćwiczyła fortepianową wprawkę.

– No, niechby to moja ciotka widziała. Sama nie wiem… jakoś głupio.

– Dlaczego? Pokażę ci moją kolekcję syberyjskich bębenków.

– Jadasz mięso? – zapytałem z kuchni. Stała w salonie i oglądała wystawę moich egzotycznych śmieci tłoczącą się na ścianach i półkach.

– Jeszcze jak! Mam zróżnicowane zęby pokryte emalią, pazury, jeden żołądek, a na widok trawnika nie leci mi ślinka. Jestem drapieżna.

– A jakieś przesądy względem wątróbki? – Wnętrze lodówki prezentowało się ubogo i dziwacznie, standard u mężczyzny, jak to się dzisiaj mówi, singla. Kolekcja osobliwych marynat, samotne jajko, zmumifikowany ogórek, skamielina jakiegoś prehistorycznego pieczonego ptaka, hodowla penicyliny na pożywce z porcji wołowiny po syczuańsku z końca epoki Ming. Nie spodziewałem się gości, a już zwłaszcza kolacji z kobietą. Tacka z wątróbką drobiową mogła uratować mój honor albo upokorzyć ostatecznie i skazać na „Pizza Giovanni”.

– Jem wszystko, co nie jest płuckami na kwaśno, mielonym indykiem, mdłym schabem z owocami albo warzywami na parze. Może być ostre, z czosnkiem, smalcem lub z anchois. Żadnych przesądów. Tylko nie rób sobie kłopotu. Wystarczy kanapka.

Ale ja byłem już w natchnieniu i nie zamierzałem odpuścić.

Wątróbkę wsadziłem do mikrofalówki, której używam głównie do rozmrażania różnych rzeczy, a potem wrzuciłem ją do miseczki i zalałem mlekiem. Wykroiłem woreczki żółciowe, roztopiłem masło na patelni, dodałem odrobinę oliwy i wrzuciłem na nie, pokrojone w paski mięso. Cięciem noża pozbawiłem rosnącą w doniczce bazylię części gałązek i posiekałem je mezzaluną drobno na desce. Zmoczyłem znalezione w dolnej szufladzie lodówki chlebki pita, posłałem je na ruszt piekarnika na trzy minuty i włączyłem termoobieg. Dodałem do masła zioła i łyżkę ostrej pasty paprykowej oraz odrobinę koncentratu pomidorowego. Poprzewracałem kawałki wątróbki. Wlałem na patelnię spory kieliszek czerwonego merlota i pozwoliłem mu odparować. Piekarnik zadzwonił. Wyciągnąłem placki i położyłem na desce, po czym zdjąłem patelnię z ognia i nalałem wino do dwóch kieliszków. Hop! Voila! Wątróbki po prowansalsku.

Stała w drzwiach kuchni i przyglądała mi się z uniesionymi brwiami.

– Pachnie rewelacyjnie. Zaskoczyłeś mnie. Nie sądziłam, że w tym szaleństwie jest jakaś metoda. Myślałam, że to może atak albo indiański obrzęd. Gratulacje. Powinnam była włączyć stoper.

Rozejrzała się.

– Piękna kuchnia. Możemy zjeść tutaj? Uwielbiam jeść z patelni. Zwłaszcza moczyć chleb w sosie. Moja kuchnia jest wielkości rozłożonej gazety. Lubisz gotować?

– Dlaczego? Ugotowałem coś? Chyba na chwilę straciłem przytomność.

Zjedliśmy w kuchni, tak jak chciała. Dzieląc jedną patelnię i wycierając sos kawałkami arabskiego chleba. Kilka razy zetknęliśmy się przypadkiem dłońmi. Wrażenie było dziwne, intensywne i intymne. I wciąż czułem ten jej piżmowo-żywiczny zapach. Ciężki i zmysłowy.

Kiedy nasze spojrzenia spotykały się, blisko, rozdzielone tylko naczyniem, wrażenie było takie, jakby dotykała mojej twarzy. Jej ciemne, małe usta barwy cynamonu, o pełnej dolnej wardze rozchylały się, gdy wsuwała w nie kawałek mięsa. Wąski język śmignął po wargach, zbierając resztki sosu. Falbaniasta spódnica podwinęła jej się na wysokim kuchennym stołku, ukazując drobne kolano i kawałek uda, oplecione siatką kabaretki. Gdzieś wyżej raz i drugi mignęła koronkowa przepaska opinająca udo. Pończochy. Pończochy, nie rajstopy.

Jednak nie było w tym ostentacyjnej kokieterii, tylko jakaś dziwaczna, dzika naturalność.

Zasalutowała kieliszkiem i wychyliła połowę długim łykiem, a potem znowu zaatakowała patelnię. Pęk dziwacznych bransolet na smukłym nadgarstku zadzwonił delikatnie.

Wiedźma.

Wlałem jej resztkę wina i poszliśmy do salonu. Stała przed półkami, z dłonią opartą o biodro, popijając oszczędnymi łykami, i patrzyła jak w galerii sztuki.

– Tego zębatego kolesia z czterema skrzydłami na twoim miejscu wyniosłabym stąd. A najlepiej daj go komuś, kogo nie lubisz.

– Pazuzu? Jest perski i bardzo stary. Kupiłem od jednego Beduina, którego nie stać było na podróbki. Nakleiłem mu nalepkę z jakiegoś grzmota kupionego w państwowym Artisanacie i nie zwrócili uwagi.

– Ale jest zły. I nie lubi cię. Tamta afrykańska maska też jest niedobra.

– To tylko stary kamień i kawałek drewna.

Figurka rzeczywiście przedstawiała starego i dość

paskudnego demona, ale jakoś nie czułem od niego szczególnego Ka. Miał duszę kamienia.

– To jest w kształcie, nie w materiale albo w historii tej figurki – oznajmiła.

Usiadła w fotelu, wyciągając splecione nogi daleko przed siebie.

– Mogę zdjąć buty? Jestem czysta, nie będzie żadnych przykrych efektów.

W życiu nie spotkałem takiej kobiety.

– Czuj się jak u siebie w domu. Jesteś tu jako rozbitek. Tymczasowo mieszkasz, a nie odbywasz wizytę. – i Spojrzałem z uśmiechem, skręcając papierosa.

– Słusznie – oznajmiła. – Za krótko się znamy, żeby składać sobie wizyty.

Wróciła nie tylko bez butów, ale i bez pończoch, boso, po czym wlazła na fotel, podwijając nogi, i sięgnęła po kieliszek.

27
{"b":"100629","o":1}