Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tym razem jednak zauważyłem, że kiedy ją kartkuję, samoistnie otwiera się na Księdze Psalmów, jakby; miała niewidzialną zakładkę. Gdybym chciał otwierać na chybił trafił, z pewnością natrafiłbym na ten właśnie fragment. Przypuszczalnie rozpracował w tym miejscu na siłę grzbiet. Spojrzałem na stronę i zobaczyłem pionowy rząd maleńkich dziurek wzdłuż jednej ze strof; Psalmu 31, jakby zrobionych końcem szpilki.

Lub cierniem.

Wymazany z pamięci jestem jak umarły,

jestem jak rozbite naczynie.

Słyszę bowiem, jak wielu mnie obmawia,

strach czai się wokoło, kiedy razem naradzają się

przeciwko mnie,

spiskują, aby odebrać mi życie.

Zdrętwiałem.

Spociły mi się dłonie. Przeczytałem wers jeszcze kilka razy, ale nie stałem się od tego mądrzejszy. „Spiskują, aby odebrać mi życie”.

Może wciąż był po tamtej stronie. W świecie Pomiędzy. Powinienem był przynajmniej go poszukać. Może potrzebował pomocy. Może mógłby mi powiedzieć, co się stało.

Zaznaczony fragment wyglądał na wezwanie pomocy.

Albo ostrzeżenie przed spiskiem.

Druga książka, „Mistycy i pustelnicy” jakiegoś Jeana Davida Rumiere’a też miała dedykację skreśloną kwadratowymi, podobnymi do pisma technicznego literami Michała: Żywot Teofaniusza, ku nauce. Była popularnonaukowym gniotem o mistykach z początków chrześcijaństwa, zwłaszcza gdzieś na pustyniach Wschodu – w Syrii, Egipcie, Abisynii albo w Maghrebie. Mogła być pasjonująca – szaleni mistycy udzielający gniewnych pouczeń tym, którzy zechcieli się do nich pofatygować. Nawiedzeni starcy siedzący w jaskiniach, na skałach albo starych, potrzaskanych kolumnach, jak Szymon Słupnik. Obdarzeni tajemniczą charyzmą i mocą. Zestawienie tych przedziwnych mistyków z pragmatycznymi Rzymianami, nie bardzo wiedzącymi, co o tym wszystkim myśleć, patrzącymi na nową, przebojową religię z mieszaniną dystansu, fascynacji i lekkiej odrazy, mogłoby być bardzo ciekawe, ale nie w wydaniu pana Rumiere’a. Ten facet potrafiłby zgasić ducha karnawału na głównej ulicy Rio de Janeiro.

Zapaliłem lampę, skręciłem sobie papierosa z tytoniu Virginia, wypiłem dwie kenijskie herbaty i trzy kieliszki „podbeskidzkiej” śliwowicy, szukając obiecanego Teofaniusza i brnąc przez bombastyczny styl, okraszony tanim, francuskim cynizmem, przywodzącym na myśl „Emmanuelle”. Kiedy brakowało faktów, a brakowało często, bo o tych wszystkich mistykach wiadomo było tyle co nic, autor uciekał się do własnych fantazji, gęsto podlanych freudyzmem i feminizmem. Gdyby choć część z tego, co opisywał, miało tak wyglądać, chrześcijaństwo skończyłoby się wielką klapą jeszcze za życia pierwszych apostołów. Nie miałem pojęcia, skąd Michał wytrzasnął tę pozycję. Brnąłem tak przez kilka godzin, od jednego mistyka do drugiego, z czego, zdaniem autora, wszystko to byli wariaci, zboczeńcy, opiumiści, cwaniacy, oszuści i katatonicy. W roli dowodów występowały gołosłowne przypuszczenia, ale sama argumentacja była jakoś tak przedstawiona, że widziałem, przed oczyma duszy kogoś z rozwichrzonym włosem, purpurową twarzą i pianą w kącikach ust. Skoro ich nienawidził, to po kiego czorta pisał tę książkę? Wydawało mu się, że coś demaskuje? W ten sposób coś, co zgodnie z okładką miało być „pasjonującym historycznym śledztwem wyjaśniającym tajemnice początków chrześcijaństwa”, obiecywało „wyjaśnienie cudów, działalności dziwnych sekt i kultów”, zamieniło się w nudny elaborat o wrednych starcach knujących w jaskiniach powołanie całkowicie absurdalnej, patriarchalnej religii, by zniszczyć Wielką Macierz Kybele, której kult inaczej podbiłby Rzym i zmienił los świata na lepszy.

Zaczęło mi się wydawać, że autor z pewnością jest kurduplem i ma upodobanie do beretów.

Nie miałem pojęcia, co z tego jest ważne, a byłem pewien, że Michał chciał mi coś powiedzieć, więc brnąłem przez to cierpliwie, marnując wieczór i utrzymując się przy życiu jedynie za pomocą śliwowicy.

Dotarłem w końcu do obiecanego Teofaniusza. Wzmianka liczyła może z pół strony i była szczytem ogólności. Był mistykiem z drugiego wieku po Chrystusie, być może Grekiem, który wsławił się tym, że mieszkał w opuszczonym grobowcu na pustyni gdzieś w koptyjskim Egipcie. Spał na kamiennym sarkofagu jak jakiś ghul, owijał się pogrzebowym całunem, a tych, co przychodzili na pustynię wysłuchiwać jego nauk, oświecał na temat życia pozagrobowego. Ponoć miał wizje związane z tym, co dzieje się z duszą po śmierci, widywał piekło i spisał swoje doświadczenia w listach do jakiegoś znacznego chrześcijanina, który chciał wiedzieć, co ma robić, kiedy umrze. Autor książki skwitował go jako ewidentnego schizofrenika, co spowodowało, że poczułem do tego Teofaniusza koleżeńską sympatię.

Miesiąc temu powiedziałem Michałowi o świecie Pomiędzy. Nie wiem, dlaczego. Tak wyszło.

Myślę, że stało się tak dlatego, że przestałem przechodzić. Zerwałem z przeszłością, zacząłem nowe życie i tak dalej, jednak Kraina Półsnu nie dawała mi spokoju, byłem udręczony koszmarami, czułem się coraz gorzej, miałem wrażenie, że moje urojenia narastają, widywałem coraz dziwniejsze rzeczy, a Michał zaczął się wymądrzać na temat życia po śmierci. No i stało się. Wychlapałem. Nigdy, absolutnie nikomu o tym nie mówiłem. Jemu też nie. Znaliśmy się dwadzieścia lat z okładem i tyle wiedział, co inni. Że miałem kiedyś epizod schizoidalny, a potem zostałem uleczony. Że w razie czego mam leki i jestem pod obserwacją. Coś tam słyszał o moich dziwnych snach w dzieciństwie albo o przeczuciach, a tu nagle opowiedziałem mu o świecie Pomiędzy. O demonach, które tam widywałem. O zmarłych. O tym, że mogłem przeprowadzać ludzi na drugą stronę i brałem za to zapłatę.

Odmówił współpracy.

Na pewne tematy po prostu nie można z nim było rozmawiać, nawet teoretycznie. Miał swoje idee, swoją i wiarę i koniec. Jego Bóg był bez mała matematyką. Demony, anioły i cuda to abstrakcje, być może metafory. Rzeczy, które są niepoznawalne i zakryte przed nami. Duchy i widma to, jego zdaniem, było coś z dziedziny psychiatrii. Nawiedzenia też. Nawet cuda w wydaniu Michała zdawały się jakieś nudne. Według niego polegały na tym, że jakiś grzesznik się nawrócił albo poświęcił, albo poczuł powołanie. Żadnej lewitacji, uzdrowień, krwawych łez czy latających sztyletów. Światy materialny i duchowy były osobno. Rozdzielone nieprzekraczalną granicą. Kto twierdził inaczej, cierpiał na fiksum-dyrdum.

„Jak chcesz znać moje zdanie, to o tym powinien się wypowiadać lekarz – oświadczył na koniec. – Z tamtej strony nie ma powrotu. Jeżeli umarłeś, znajdziesz się w innym świecie i koniec. Raz na zawsze. Śmierć jest jak skok ze spadochronem, a nie jak obrotowe drzwi do banku. Jeżeli wracasz albo przechodzisz tam i nazad, to znaczy że wcale nie umarłeś, tylko coś ci się chrzani w głowie. Na przykład masz epilepsję lub zapadłeś w komę. Jeżeli ktoś wraca do samolotu, to znaczy, że z niego nie wyskoczył. Kropka. Może pomylił właz z drzwiami do kibla. Ale to nie powód opowiadać, że w przestworzach są lustra i umywalki. To wszystko majaki. Nie widziałeś żadnego innego świata. Nie ma żadnych sfer pomiędzy tym czy tamtym. Tu jest tylko nasz świat. Świat mózgu, fal elektromagnetycznych, kwarków i neurotransmiterów. Oraz zaświat, w którym znajdziemy się po śmierci. Bilet w jedną stronę. Nie zrobisz kurczaka z rosołu”.

Od tamtej pory się nie widzieliśmy. Myślę, że się martwił. Co chciał mi powiedzieć tą książką? Że zwariowałem jak Teofaniusz? Czy że nie jestem pierwszy? Wiedziałem, że nie zgadzałby się z tym Rumierem, który gołym okiem wyglądał na wojującego ateistę. Więc co?

Odsunąłem od siebie książkę i pomyślałem o moim przyjacielu. O czarnym krzyżu pod oszalałym, rozpędzonym niebem pełnym chmur przelewających się jak plamy tuszu w wodzie.

Być może uwięzionym w świecie Pomiędzy, bez nikogo, kto by go przeprowadził.

– Nie – powiedziałem. Byłem zupełnie jak pijak. Jeden maleńki kieliszek. Tylko jeden. Jedno przejście. Po prostu sprawdzę, czy go tam nie ma, czy nie potrzebuje pomocy.

16
{"b":"100629","o":1}