Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Najbardziej lubił teorie o spiskach kościelnych. Mógł z tego szydzić godzinami.

„Na»Ostatniej wieczerzy«jest namalowana Maria Magdalena, żona Jezusa?! Bo ta postać wygląda na dziewczynę? Połowa postaci u Leonarda tak wyglądała! Rysował androgynicznych młodzieńców! Lubił albo taka była maniera. A gdzie w takim razie na tym obrazie jest Jan? Poszedł na kebab?! A gdyby coś takiego miało miejsce, to skąd akurat Leonardo miałby o tym wiedzieć?”.

„A Maria Magdalena uciekła do Galii?! A dlaczego nie do Ameryki? Proszę cię! Nauczała Galów?! Po aramejsku? To gdzie jest kult, który by stworzyła? Gdzie kościoły, wierni? Co to w ogóle jest za nowość? Przecież ta bzdura była już w»Sangrail święta krew«dwadzieścia lat temu. Jeden koleś ukręcił sobie życiorys, z którego wynikało, że jest potomkiem Merowingów, samego Jezusa, Bilbo Bagginsa i nie wiadomo kogo jeszcze. Sfałszował kupę dokumentów, schował przemyślnie, a potem nagle odkrył”.

„Maria Magdalena nie mogła być Marią z Betanii, bo była z Magdali! Magdalena to znaczy»ta z Magdali«, chyba wiedziała, gdzie mieszka?”.

I tak dalej!

Nie o to chodzi, że myśmy się godzinami kłócili. To była taka rozrywka. Taka sama, jak szachy czy go. Wywlekałem jakieś teorie, prowokowałem Michała, a on nigdy nie miał dosyć. Wywlekałem templariuszy, katarów, Borgiów, Bractwo Syjonu, papieżyce i diabli wiedzą, co jeszcze.

Takie intelektualne dżudo.

Ciekawe, co powiedziałby teraz, bo według mnie wszystko wskazywało na to, że padł ofiarą spisku.

Otworzyłem pudło szachownicy i zobaczyłem komplet drewnianych figur, umieszczonych w wyłożonych wytartym aksamitem przegródkach.

To wszystko, co po nim zostało. Szachy.

Rozpacz straty po kimś bliskim przychodzi właśnie tak – falami. Najczęściej, kiedy natrafisz na jakiś porzucony ślad po człowieku. Coś, czego już nigdy nie dotknie, ciastko, którego nie zje, rzeczy, których nie dokończy.

Obmacałem pudło, szukając skrytek, ukrytych wiadomości, ostukałem nawet figury.

Przekartkowałem książki i też nie zauważyłem niczego szczególnego. Żadnych włożonych do środka listów, żadnych zapisków na marginesach.

Postanowiłem je przeczytać, w nadziei, że tam znajdę odpowiedź.

Przyszło mi do głowy, że może paczka była dla kogo innego i że istniały jakieś powody, dla którego wysyłał temu komuś i swoje szachy, Biblię i książkę. Może siostrze? Ale wiedziałem, że się oszukuję i że odpowiedzi nie znajdę po tej stronie rzeczywistości.

A potem położyłem ręce na stole i powiedziałem sobie: nie.

Nie byłem w świecie Pomiędzy od ponad trzech miesięcy. To rodzaj odwyku. Chciałem zapomnieć o cieniu śmierci, który bez przerwy mnie prześladował. Przestać rozmawiać z duchami. Wyzdrowieć. Związać się na stałe z jakąś kobietą. Może się nawet, kto wie, ożenić. Żyć jak wszyscy.

Chodziło też o to, że nigdy nie byłem pewien, które z moich przygód w tamtym, innym świecie miały rzeczywiście miejsce, a które stanowiły moje urojenia. Nie wiem, co było pierwsze. Czy kiedyś zwariowałem, bo Kraina Półsnu wyciągała po mnie macki, czy widziałem ją, bo mi odbiło.

Wystarczyło zejść do piwnicy. Otworzyć ogniotrwałe, udające ścianę drzwi i zobaczyć półki z paczkami banknotów, słoiki złotych monet i puszki po herbacie wypełnione obrączkami. Tylko że mnie przerażały. Przerażała mnie wizja wariata snującego się nocami po mieście w lunatycznym transie i mordującego przechodniów, a potem zbierającego łupy w piwnicy i wmawiającego sobie, że dostał je od umarłych.

A istniała i taka hipoteza.

Więc nie wydobywałem syberyjskiej nalewki, którą nauczył mnie robić Siergiej Cziornyj Wołk, nie zapadałem w trans i nie wychodziłem ze swojego ciała, żeby udać się pod szalone niebo świata Pomiędzy.

Trzy miesiące, osiem dni, czternaście godzin.

Nie.

Odwyk. Płaciłem swoją cenę. Znowu zaczęły nękać mnie koszmary, tak jak w dzieciństwie. Oglądałem morderstwa, egzekucje i samobójstwa. Co noc. Ostatnio, ilekroć zamknąłem oczy, widziałem kwadrat małego podwórka z żółtym murem zwieńczonym spiralami kolczastej taśmy drutu żyletkowego, drzwi jakiegoś garażu i młodego, dygocącego z przerażenia człowieka w szarooliwkowym mundurze. Człowieka prowadzonego przez kilku ludzi w podobnych uniformach, ale też w kociołkowatych hełmach, na których gęstą, maskującą siatkę umocowano szerokimi opaskami czarnej taśmy klejącej. Taszczą karabiny i obwieszone sprzętem kamizelki.

Widzę jego młodziutką, gładką twarz, teraz szarobladą, i wytrzeszczone czarne oczy pod kędzierzawymi włosami. Widzę, że nie wierzy w to, co widzi.

Widzę, jak mdleją pod nim nogi, jak prowadzący żołnierze chwytają go pod pachy, żeby nie upadł, jak czubki jego spadochroniarskich butów orzą bezwładnie rudy piach podwórka. Jeden z nich odpina od kamizelki plastikową pętlę jednorazowych kajdanek i przewleka linkę przez takie same kajdanki, którymi chłopak ma spięte nadgarstki, a następnie usiłuje zapiąć ją przez skobel drzwi do garażu, ale dłonie trzęsą mu się tak, że nie może sobie z tym poradzić.

Widzę, jak zakładają mu na głowę torbę z supermarketu, pokrytą dziwnymi, kwadratowymi literami, i jak ta torba co chwila przysysa mu się do otwartych przerażonych ust. Słyszę krzyk – gardłowe, niewyraźne słowa w języku, którego nie znam, lecz wiem, że oznaczają „bracie, dlaczego?”. Krzyk stłumiony przez jednorazową, granatowo-żółtą torbę z supermarketu, krzyk, który tonie w łomocie salwy.

Widzę ciało, które w ułamku sekundy robi się zupełnie wiotkie. Staje się rzeczą. Bezwładnym łachmanem. Najpierw momentalne uderzenie, a potem nagły bezwład. Szmaciana lalka z torbą na głowie, wisząca za przypięte do garażu wykręcone do tyłu nadgarstki. I znowu pojedynczy strzał, i furkot stada gołębi w panice wybuchającego w rozpalone do białości niebo.

Budzę się zlany potem i w głowie kołaczą mi się słowa „Sayeret matkal” oraz „Karina Al Waadi”. Kiedy budzę się z tego snu, jest mi smutno. Głównie dlatego, że wiem, iż ci, którzy strzelali, mieli rację.

Ale od kilku dni nie śnię już o kwadratowym podwórku i stadzie gołębi. Nie budzę się przepełniony smutkiem i nie tęsknię do Kariny Al Waadi.

Widzę rozpędzone niebo, czarny, pokryty kolcami krzyż i słyszę „Uważaj na ciernie”.

I to jest jeszcze gorsze.

Niestety, różne rzeczy zaczynają również dziać się na jawie. Kątem oka widuję ciemne, zamazane sylwetki, których nie ma, jeżeli spojrzę prosto. Czasem widzę ruch, czasem czuję pasmo lodowatego zimna, które przecina moją drogę. Znów rozpoznaję cień śmierci na twarzy niektórych ludzi mijanych na ulicy. To wygląda tak, jakby byli przysypani mąką i znaleźli się w ostrym blasku żółtego reflektora, który wyostrza rysy i zatapia to, czego nie oświetla, w smolistym cieniu. Albo może tak, jakby czaszka przeświecała im przez skórę. Widzę to i wiem, że ci ludzie długo nie pożyją.

Znowu zacząłem gasić latarnie. Uliczne latarnie. Psują się, kiedy pod nimi przechodzę. Zupełnie jakby mrok podążał za mną.

Trzy miesiące, osiem dni, czternaście godzin.

Przeżyte jak normalny człowiek. Bez upiorów, bez podróży duszy, bez popiołu i kurzu. I niech tak zostanie.

Sięgnąłem po Biblię. Wydawała się nowa, kupiona przed chwilą. Po co mi ją kupił? Na trzeciej stronie znalazłem dedykację: Niech poprowadzi Cię ciernistą drogą.

Wyjąłem z kurtki patyki znalezione w celi Michała i położyłem je na okładce. A zatem wracamy do cierni.

To nie był chyba żaden cytat. Co to niby miałaby być „ciernista droga”? Krzak może być ciernisty, nie droga.

Ale dedykacja spełniła swoją rolę. Czy to znaczy, że obrazek, który widziałem we śnie, był jakimś przekazem? Szachownica miała oznaczać, że wiedział, iż umrze. Dedykacja na Biblii zwrócić moją uwagę na sen,, będący ostrzeżeniem. I na ciernie.

Niektórzy ludzie wróżą z Biblii. Otwierają ją na chybił trafił i pierwszy cytat, na jaki spojrzą, uważają za proroctwo. Ja tego nigdy nie robię. Nie jestem bardzo religijny, lecz wzdragam się przed traktowaniem tej księgi jak zabawki.

15
{"b":"100629","o":1}