11 listopada zaczęłam kojarzyć datę, lecz nadal nie potrafiłam policzyć dni pobytu w szpitalu. Na sali miałam dwie wspaniałe pacjentki, które mi matkowały, przynosiły posiłki, wspierały w bólu i smutku. Żołądek po dwóch tygodniach niejedzenia skurczył się i każdy kęs był prawdziwą torturą, ważyłam około 48 kg, z 60 kg. Na szczęście dostawałam dużo leków i mogłam wszystko przespać. Byłam skrajnie wyczerpana trucizną i podawanymi lekami.
Naprzeciwko mego łóżka wisiał ogromny krzyż i po każdym przebudzeniu pytałam Chrystusa, co się stało, dlaczego tak się stało, co ja takiego zrobiłam. Na oddziale pracowała moja koleżanka ze studiów, która także odwiedzała mnie codziennie i wspierała, dodawała otuchy.
Moja rozchwiana psychika była głodna każdego gestu czułości, każdego zainteresowania.
Anka próbowała mnie terapeutyzować, coś jednak powstrzymywało mnie przed powiedzeniem jej prawdy, była to jakaś niesamowita intuicja, czas przyszły pokazał, że się nie myliłam nie chcąc ofiarować jej wyznania. Na razie pozornie wszystko było w porządku, wyczekiwałam przyjścia Anki jak zbawiennego leku, przynosiła wiadomości od Tadeusza, które były dla mnie najważniejsze. Tadeusz zorientował się, że musi mnie wspierać inaczej i takie informacje przekazywał Ance. Na szczęście nie powiedziała mi do końca wszystkiego w szpitalu, pofrunęłabym z szóstego piętra kliniki prosto na betonowy bruk, nie dałoby się mnie uchronić.
17 listopada powróciłam do domu ze złamaną duszą, z rozpaczą w sercu. Wzbudziło to we mnie paniczny, nieokreślony lęk. Sądziłam, że boję się pozostawienia mnie bez opieki medycznej, że mogą wrócić napady i stanie się coś złego, umrę natychmiast i nikt nie będzie w stanie mi pomóc. Nie rozumiałam wtedy, skąd mam takie totalne poczucie zagrożenia.
Powoli zaczęłam jeść, noga z odleżyną goiła się. Pragnęłam odciąć się od dotychczasowego życia, przeczuwałam, że jest to jakiś punkt zwrotny, najistotniejszy, i wyrzuciłam całą nagromadzoną korespondencję, oprócz listów od Kasi. To była ponownie wielka intuicja, los połączył mnie z Kasią prawdziwą przyjaźnią.
Powoli rozglądałam się po moim królestwie, usiłowałam zorientować się w sytuacji, pytałam siebie nieustannie – dlaczego? Pytałam, dlaczego przeżyłam, kiedy nie miałam na to żadnych szans, ta myśl zajmowała mnie na długo, powracała obsesyjnie, wierciła we mnie otwory, paraliżowała. Wyobraźnia pracowała, nie dawała spokoju. Usypiałam w lęku i budziłam się w lęku.
Nie przeczuwałam absolutnie niczego.
Od 24 listopada zaczęłam ponownie pisać dziennik. Robiłam to intuicyjnie, zapisywałam swe stany świadome i nieświadome i doprawdy nie wiedziałam, co z tego wyniknie. Nie wiedziałam, co kryje się w zapisie, czym jest systematyczne dokumentowanie siebie. Byłam jak rozbitek na tratwie, skazana na nieznane siły w oceanie nieświadomości. Powoli rodziła się nadzieja, że w gąszczu zdań wyłoni się jakiś przyjazny ląd, gdzie odnajdę człowieka, który pomoże mi żyć inaczej w nowym życiu.
Wieczorem pojawiał się znajomy lęk. Pytałam siebie, jak unieść to, co się wydarzyło, kiedy wszystko się rozsypało, zapadło. Zderzenie z Kosmosem. Nauczyłam się chodzić. Potrafię jeszcze wiele. Nie pamiętam.
Powracało jak bumerang słowo „szantaż". Takiego wyrażenia użył Tadeusz w rozmowie z Anką. Budziłam się i usypiałam z tym słowem i nie wiedziałam, jak je odczytać. Było na to jeszcze za wcześnie. Jego znaczenie odkryłam dopiero na końcu analizy, która trwała cztery miesiące od momentu, kiedy zaczęłam pracować nad sobą. Na razie w dziecięcy sposób odkrywałam świat, litery zaczęły mieć swoje znaczenie, przestawały się zlewać, tworzyły sensowne zdania.
Pierwsza próba czytania. Przeczytałam bajkę z dzieciństwa, Małą Księżniczkę. Poczułam się lepiej, było to coś znajomego, przywoływało dobre wspomnienia. I zmniejszał się lęk. Mogłam iść dalej.
Już wszystko się stało. Jestem dla kolegów z pracy alkoholiczką, narkomanką i samobójczynią.
No i zwariowałam. Jestem oczyszczona, bo skazana i potępiona przez nich za wszystko.
Teraz jestem już pewna, że nie mogę wrócić na oddział do pracy.
Życie. Nigdy nie sądziłam, że to takie niesamowite słowo. Niepojęte. Cztery lata czekali, aż się potknę i przewrócę.
Żyję. Nie mam nic do stracenia. Darowano mi życie. Jestem wolna. Niebieski ptak. A życie, nawet w piżamie od rana do wieczora, jest życiem.
Pragnę tu podziękować wszystkim, którzy przez 19 dni walczyli o mnie wytrwale, nie pogodzili się z rozsądkiem, nie uwierzyli, że już wszystko stracone, że jest to kwestia godzin, kiedy odejdę.
Pragnę podziękować Kasi, koleżance z pracy, lekarce, która w ostatniej chwili wywiozła mnie na reanimację, i która nie pozwoliła wypowiadać absurdów na mój temat. Czuwała cały czas nade mną na oddziale, korygowała błędy mego szefa w leczeniu, przeżywała moją chorobą jak bliskiej osoby.
Chcę podziękować Arkowi, lekarzowi, który o mnie walczył na reanimacji, kiedy inni mówili mu, że to już koniec i że nie warto się mną zajmować, że nie mam żadnych szans. Nie uwierzył starszym lekarzom i przewiózł mnie do kliniki, a później cały czas razem z żoną
Dorotą, moją przyjaciółką, dowiadywał się o mój stan.
I największe podziękowanie ciotce, która w najkrytyczniejszym momencie swym szóstym zmysłem medycznym wyczuła zagrożenie i uratowała mnie.
Cały personel kliniki był wspaniały, robili wszystko, by mnie przywrócić życiu, dziękuję, panie docencie, za życie. Ile później musieli ode mnie wysłuchiwać, kiedy następowało przebudzenie, ile rojeń i halucynacji im wykrzyczałam.
I wspaniałym pielęgniarkom składam podziękowanie za opiekę, za pielęgnację ciała, które się rozsypywało.
Tylu ludzi było zaangażowanych w ratowanie jednego nie chcianego życia.
Po powrocie z kliniki zostałam sama. Odwiedzała mnie Anka i intuicyjnie wyczuwałam, że nie jest to przyjaźń, dlatego milczałam, bałam się, że po wyznaniu tajemnicy stanie się coś, nad czym nie będę mogła zapanować. I tak dzielnie znosiłam jej antyterapię, sądząc, że mi pomaga. To wykazało, ile mam w sobie siły, pomimo całkowitej klęski życiowej.
Chyba mocniej się boję. To będzie jak przypływy i odpływy morza. Wiara i niepewność.
Prawdziwi przyjaciele sprawdzili się. Nie pytam nikogo co dalej. Na to pytanie muszę sobie sama odpowiedzieć.
Jestem szalona. Odkryłam tę prawdę 29 listopada 1990 roku. Nie wiedziałam, co za sobą niesie. Było to przypadkowe stwierdzenie faktu, przeczucie, że to, co uczyniłam, niesie za sobą coś niesamowitego. Pierwsze uderzenie o skałę, pierwsze poruszenie prawdy.
Jeżeli wszystko co złe sprawdza się, można odwrócić sytuację o 180 stopni i doprowadzić do tego, by wszystko co dobre spełniało się. Krok prosto w życie. Cholera, Rosiek, uwierz w to.
Rozpoczął się grudzień 1990 roku. Planowałam spalenie dzienników, bojąc się podświadomie powrotu przeszłości. Gdybym to uczyniła, mogłabym nigdy nie dowiedzieć się prawdy.
Przeczuwałam, że w nich jest coś, co może ostatecznie przytłoczyć. I chociaż wielokrotnie wcześniej je czytałam, nie potrafiłam odkryć sama przed sobą, co zawierają. Z nich pisałam „Pamiętnik narkomanki", drugi tom „Oswajanie zwierza". Wyczytywałam z nich tylko to, co chciałam odczytać, nie potrafiłam wcześniej dojrzeć prawdy. Na szczęście byłam za słaba fizycznie, by tego dokonać.
We śnie byłam zabijana wielokrotnie i tłumaczyłam moim oprawcom, że nie trzeba mnie zabijać, ponieważ już nie żyję. Będzie to ze mnie wyłazić, po kawałku jak martwy płód.
To jest jak sen, który powraca i realizuje ciąg dalszy.
5 grudnia udało mi się spalić dwa tomy dzienników. Te najokrutniejsze.
Oczyszczam powoli świat zewnętrzny. Co w środku, trudno przewidzieć, co zrobią ze mną tamte nie chciane wspomnienia.
Po przebudzeniu pojawiała się pusta przestrzeń nowego dnia. W jakim strasznym stanie musiałam być, że to się stało. Kiedy zostanie zniszczona w człowieku największa wartość, nie ma żadnej kontroli i pęd ku śmierci wprowadza w czyn samozagładę. Wszystko przestaje się liczyć – mózg musi natychmiast być wyłączony ze świadomości bez względu na skutki.