Литмир - Электронная Библиотека

Pojechałam na sylwestra. Zaprosił mnie ukochany. Zadzwonił 28 grudnia i powiedział:

– Jak chcesz ze mną witać Nowy Rok, to przyjedź. Będę na ciebie czekał na dworcu.

Wtedy wydawało mi się takie zaproszenie szczytem taktu, dobrego wychowania, głębokiego uczucia i mnóstwa innych rzeczy bez znaczenia.

Jak na skrzydłach pobiegłam do rodziców i oświadczyłam, że właśnie za dwa dni wsiadam w pociąg, jadę te czterysta osiemdziesiąt trzy kilometry, bo on mnie zaprosił i będzie na mnie czekał na stacji. Ojciec spojrzał na mnie i zapytał:

– Pojedziesz?

– Oczywiście! – krzyknęłam radośnie, mama spojrzała ze współczuciem, troszkę zmartwiała, i zapytała uprzejmie, czy zaproszenie trzy dni przed sylwestrem na pewno płynie z potrzeby spędzenia tego wieczoru ze mną, i może on by przyjechał, skoro tak mu zależy, i dlaczego jestem na kiwnięcie palcem. A ojciec powiedział, że gdyby był w mojej sytuacji, to radziłby mi…

Ale w ogóle ich nie słuchałam.

Kiedy wychodziłam 30 grudnia na pociąg, rodzice pożegnali mnie serdecznie, ojciec powiedział, że gdybym go poprosiła o radę itd., mama pokiwała smutno głową i powiedziała: „W końcu jesteś dorosła” (dziewiętnastoletnia dziewczynka dorosła!), a ja w pożyczonych od kuzynki spodniach (żeby wyglądać szczupło – za ciasnych) i w pożyczonych ekstrabutach patrzyłam na nich z pewnym politowaniem, że porywy serca ich nie dotyczą.

Wysiadłam wieczorem na małej stacyjce przed Krynicą. Było ciemno, wspaniały śnieg, mróz, dwie latarnie, i to wszystko. Ukochanego ani śladu. Może złamał nogę na nartach? pocieszałam się trochę. Może miał wypadek? Czekałam dwie godziny, a potem wsiadłam w ten sam pociąg, który wracał do Warszawy. W domu byłam rano.

Pokornie czekałam na ulubione słowa mojego ojca: „Uprzedzałem cię!” Oraz na ulubione słowa mojej mamy: „A nie mówiłam?”

Tym razem powitali mnie tak, jakbym w ogóle nie wyjeżdżała.

– Jak dobrze, że jesteś, córeczko – powiedziała moja matka.

Prawie upadłam z wrażenia. No to dobrze, moja Tosia niech jedzie, a ja zacznę ćwiczyć: „O, dobrze, że jesteś, córeczko”. „O, dobrze, że jesteś, córeczko”. Na pewno ją wystawi do wiatru. Nie jedzie się do chłopaka. Niech on przyjedzie. Ona się w ogóle nie szanuje. „O, dobrze, że jesteś, córeczko”. Dlaczego nie mam syna, który by nie czekał na peronie na jakąś dziewczynę, która do niego przyjeżdża? I wtedy bym się nie musiała martwić?

***

Czarny kotek nazywa się Potem. Tosia pojechała jednak do Krakowa. „O, dobrze, że jesteś, córeczko”. Dwie godziny temu. Ma jeszcze godzinę do największego rozczarowania w swoim życiu.

Mamy teraz taki zestaw u nas na wsi: Ratunek Uli, biały, śliczny, malutki. Ojej, który nie chodzi, tylko kroczy, nie miauczy, tylko wydaje odgłosy, nie biegnie, tylko przyspiesza kroku, nie skacze, tylko przenosi się wyżej, nie je, tylko spożywa, nie pije, tylko gasi pragnienie – tak jest dostojny. Zaraz jest srebrny i ma kitki w uszach, na pewno jego babcia puściła się z rysiem. Potem jest malutki, czarniutki i wyrośnie z niego prawdziwy kot czarownicy.

Dlaczego Tosia nie przyjechała z tego Krakowa natychmiast? Bo jeszcze nie dojechała. Nie będę o tym myśleć. Nie będę toksycznym rodzicem. Nie będę toksycznym rodzicem. Nie będę toksycznym rodzicem. Ale jestem.

Zadzwoniła moja mama, żeby zapytać, czy ja na głowę upadłam, żeby puszczać dziecko samo w taką podróż, do nieznanego domu. Powiedziałam, że dom nie jest nieznany, rozmawiałam z mamą tego chłopca i jest OK.

Zadzwonił ojciec i zapytał, czy ja na głowę upadłam, bo zadzwoniła do niego mama i powiedziała…

Zadzwoniła Tosia, że już jest w Krakowie i teraz idą z jego rodzicami do Piwnicy pod Baranami, i że zadzwoni jutro.

Wiedziałam, że będzie na nią czekał!

Białego konia widzieć

Ach, poznaję, że lato jest tuż-tuż!

Poznaję to po jednej dziewczynie, która w czarnej czapeczce jeździ na białym koniu koło naszych domów. Ma szpicrutkę i psa, który koło niej biegnie. Borys dostaje szału na widok konia. Koń jest najpewniej z klubu jeździeckiego trzy kilometry od nas. Widzieć białego konia to znak. Biały koń jest bardzo pożytecznym zwierzęciem, bo gra tę samą rolę co księżyc w pełni. Mianowicie spełnia marzenia. Nie powiem, jakie.

***

Rozbuchało się u nas. Przekwitły gladiole, ale cały czas kwitnie cierpiętnik, choć Ula mówi, że to niecierpek. Nie chciałabym się nazywać niecierpek. Taka nazwa sugeruje raczej niechęć do cierpka, więc u Uli rosną niecierpki, u mnie cierpiętniki – oba gatunki wyglądają tak samo.

Dostałam nagrodę za reportaż. Zadzwonili z redakcji, kiedy mają przyjechać na oblewanie. W sobotę, bez naczelnego, który jak sądzę, będzie się raczej przyglądał rozwojowi pism męskich.

Tosia mnie z wrażenia pocałowała.

Mąż Uli nataskał gałęzi, wczoraj przygotował badyle do nabijania kiełbas, ja muszę pofarbować włosy, bez balejażu, kupić wino białe wytrawne, bo czerwone do ogniska mojego się nie nadaje kolorystycznie, napisać artykuł o nieseksualnych powodach uprawiania seksu i już mogę odpoczywać.

***

Włosów nie zdążyłam pofarbować. Szczęśliwie problem ubrania sam się rozwiązał, bo przecież wszyscy będą w dżinsach i swetrach, więc ja też będę w dżinsach i swetrze, bez kompleksów.

Sześć kilo kiełbasy w lodówce – byłam na zakupach, znowu ręce mi urosły do ziemi, bo kupiłam też wszystko na następny tydzień. Kiedy będę miała samochód, żeby nie cierpieć z powodu mieszkania na wsi? Zrobiłam przepyszny serek z różnościami na jutrzejsze śniadanie oraz piersi kurze z ananasem na obiad, bo przyjedzie mama, a potem tata. W roku są pięćdziesiąt dwie niedziele, ale oni – choć po rozwodzie – wybierają ten sam dzień na odwiedziny u mnie. Statystyko, jesteś wielka.

Tosia idzie spać do Uli.

***

Zadzwoniła moja mama, żeby powiedzieć, że skoro przyjedzie ojciec, to może chcę z nim sobie porozmawiać, i że przyjedzie w następnym tygodniu.

Następnie zadzwonił mój ojciec, żeby mi powiedzieć, że przyjedzie w przyszłym tygodniu, to sobie pogadam spokojnie z mamą, i że on nie będzie przeszkadzał.

Po co ja robiłam te piersi kurze z ananasem. Nie rozumiem – to już razem nie mogą przyjechać, choć są osobno, do wspólnej córki, czyli do mnie?

***

Ach, cóż to był za wieczór! Po pierwsze, Borys, wspólnie z Ojejem i Zarazem, dobrali się do kiełbasy, którą postawiłam w dużej misce przy ognisku i zapomniałam nakryć. Po drugie, dwie dziewczyny przyjechały w szpetnie wyglądających cudownych krótkich spódniczkach i wyglądały zabójczo, szczególnie przy mnie. Potem wylazły komary i już nie miałam kompleksów. Pożyczyłam jednej i drugiej stare spodnie od dresu, w których wyglądały koszmarnie. Bosko. Po trzecie, Borys uciekając z kiełbasą, wtrącił jedną butelkę wina do ognia, ale ją stamtąd wyciągnął Adam, bardzo sympatyczny, jeśli w ogóle można użyć takiego słowa wobec mężczyzny, socjolog, który współpracuje z naszą redakcją i też przyjechał. Wobec tego piliśmy białe wino prawie grzane, bo nikomu nie chciało się iść do lodówki.

Po czwarte, zostały zjedzone wszystkie moje zakupy na następny tydzień, bo kiełbasy było za mało, a przed świtem okazało się, że wszyscy teraz by coś przekąsili. Na pierwszy ogień poszły piersi kurze z ananasem, potem serek na śniadanie, potem ser żółty, papryka konserwowa, groszek w puszce. Dlaczego ludzie muszą tyle jeść?

Po piąte, miałam poważne przejścia z zołzowatą, która też przyjechała. Nikt jej nie lubi, głównie dlatego, że ona nikogo nie lubi. Przyjechała z narzeczonym, nowym zupełnie. Z wakacji na Santorini dwa lata temu przywiozła sobie żonatego przyjaciela – i było cudnie. Przyjaciel miał żonę, ale żona go nie rozumiała, w przeciwieństwie do zołzowatej. Poglądy zołzowatej są mało oryginalne: trzeba brać, co dają, korzystać z okazji, głupców nie sieją, każdy ma to, na co sobie zasłuży. Wszystko to prawda…

36
{"b":"100427","o":1}